15 stycznia 2011

Chłopackich opowieści ciąg dalszy

W moich kontaktach z książką odczuwam ostatnio dosłownie fizyczne zmęczenie, gdyż przerzucamy z koleżankami z pracy tony tomów wszelkiej maści i autoramentu. Toteż aby dać myślom odpocząć, wrócę do zaczętego przed Świętami wątku opowieści dla chłopców.
Wspominany w jednym z pierwszych wpisów Szatan z siódmej klasy, dzięki któremu łyknęłam bakcyla mola książkowego, jest opowieścią właśnie z tego kręgu. Pan Makuszyński, człowiek o złotym sercu i głowie pełnej szalonych pomysłów, stworzył w niej kreacje kilku wesołych dryblasów z szatanem w postaci Adasia Cisowskiego na czele. Często wracam do tej prześmiesznej książki, zabitej w szkole przez jedno słowo - LEKTURA. Nakaz czytania, zakonotowany w tym słowie, sprawił, że dla przyjemności nikt jej nie kupuje. Jeśli już, to tylko pod presją rodziców albo wizji kolejnej lufy za nieprzeczytaną lekturę. Straszne. Bo przy okazji w kompletne zapomnienie poszły inne książki Pana M., jak choćby Wyprawa pod psem czy Złamany miecz - wszystko dla chłopców i o chłopcach. Ostatnie kojarzone z Autorem Szatana... tytuły to te o dziewczynkach - Awantura o Basię, Szaleństwa panny Ewy i Panna z mokrą głową. Swój udział w ocaleniu ich od zapomnienia mogą mieć też ekranizacje - mniej lub więcej udane - trzech tych powiastek.
(Chronologicznie, jeśli o czas ich powstania chodzi, powinnam powiedzieć więcej lub mniej udane, bo najfajniej zostały zrealizowane Szaleństwa panny Ewy (1984). Późniejsze dokonania reżysera już aż tak nie przypadły mi do gustu.)
Ale chyba nie chcę, żeby jakiś scenarzysta dobrał się do tych książek, usiłując poprawić Autora i dostosować je do współczesnego odbiorcy. Przeszło mi to "chcenie" po obejrzeniu właśnie współczesnej wersji Szatana... Może i ona kolorowa, i główny aktor, grający Adasia, ma te 17 lat, a nie 22, jak w wersji pani Kaniewskiej z 1960 roku, ale i tak ta "stara" wersja ma w sobie znacznie więcej uroku :)
Ale "chłopackie' opowieści to nie tylko Pan Makuszyński!
Kapitalne książki pisała Hanna Ożogowska. Jej Tajemnica zielonej pieczęci stanowi jedną z moich ulubionych. Pani Ożogowska znała młodzież od podszewki, była pedagogiem przez długie lata i może dlatego postaci, jakie wykreowała w tej powieści i problemy, z jakimi się chłopcy zmagają (często największym problemem bohaterów są oni sami - chcą dobrze, a wychodzi jak zwykle ;)), są bardzo do prawdy podobne. Nie inaczej jest w Uchu od śledzia - tutaj do "rozgrywki" włącza się dziewczyna i problemy piętrzą się jeszcze bardziej. Ach, te pierwsze porywy młodości... ;)
Za absolutną Mistrzynię powieści dla młodzieży (z całym szacunkiem dla mojej ulubionej Pani Musierowicz) uważam jednak Panią Irenę Jurgielewiczową, autorkę Tego obcego. Tę powieść, nadal "przerabianą" w szkole na lekcjach polskiego, też można tu dołączyć. Wprawdzie główny bohater jest bohaterem zbiorowym - jest to czwórka dzieci płci obojga, ale potem dołącza jeszcze chłopak, już "całkiem dorosły", bo 17-letni, owiany nimbem tajemnicy, bo nie wiadomo, skąd się wziął, a to, że jedzie szukać wujka, dodaje mu jeszcze swoistego uroku. I "atrakcje", jakie zapewnił swoim nowym młodym znajomym, są raczej "chłopackiego" kalibru.
Podobnego kalibru "atrakcje" niechcący zafundował niejakiej Kasi niejaki Janusz z powieści Niespokojne godziny. O tej książce Pani Jurgielewiczowej rzadko kto wie, choć ostatnio wznowiła ją Nasza Księgarnia. Powieść ta już nie bardzo mieści się w utworzonej przeze mnie - przynajmniej z nazwy ;) - kategorii, ale nie mogę o niej nie wspomnieć, gdyż to dzięki niej zrozumiałam, jak wielki jest kunszt pisarski Autorki. Rzecz dzieje się od wczesnych godzin porannych do późnych godzin nocnych w Warszawie lat 70-tych. Kasia przyjeżdża tu nocnym pociągiem, by zobaczyć z bliska miasto, w którym już za kilka miesięcy rozpocznie studia. Jest tą "grzeczną dziewczynką", "córeczką tatusia", prymuską. Janusz to urodzony warszawiak, "trudna młodzież", zna różnych typków spod ciemnej gwiazdy, którym daje się sprowadzać na manowce, słowem, wieczne z nim kłopoty. Zderzenie światów dwojga tak różnych młodych ludzi, będących - o czym się potem mają przekonać - w analogicznej na swój sposób sytuacji rodzinnej, obserwowanie, jak oboje mogą się od siebie nawzajem uczyć o sobie samych... mnie to wszystko zaparło dech w piersiach. Książka ta jest w mojej absolutnej czołówce wszystkiego, co kiedykolwiek przeczytałam.
(A to, co mnie najbardziej ciągnie do - co gołym okiem widać - starych książek, jest język, jakim ich Autorzy potrafili się posługiwać. Tę polszczyznę, której nasłucham się na co dzień, pozostawię bez komentarza.)
Nie wiem, czemu, ale ogólnie lubię klimat tamtych dawnych czasów. Niewątpliwie czas i miejsca, i okoliczności, słońce, życzliwość ludzka, uśmiech i śmiech - są kreacją literacką, ale to właśnie w takie jasne światy uwielbiam się przenosić.
I do tych światów, mam nadzieję, ludzie nadal będą zaglądać :)
(Najlepszy dowód na to stanowi fakt potwierdzony przez pewnego dziadka pewnej wnuczki, która "jednym tchem, proszę pani" przeczytała podsuniętą przeze mnie owemu dziadkowi książkę Ucho od śledzia ;))

01 stycznia 2011

Aż kolęda cichnie, bo...

... Święta, Święta - i już po.
Właściwie to jest już nawet po Sylwestrze, Nowy Rok się nam zaczął. Strasznie mnie ciekawi, co przyniesie :)
Nowe książki do przeczytania, nowych ludzi do poznania, albo nawet tych, o których myślimy, że znamy - by poznać ich lepiej. Bo poznać - jak to mi uświadomił ostatnio na kartach swojej nowej książki Szymon Hołownia (Bóg. Życie i twórczość) - to wejść w relację. Kiedyś zespół Trubadurzy śpiewał piosenkę, w której przewijały się słowa: Znamy się tylko z widzenia, najwyraźniej rozdzielając powierzchowną znajomość od relacji opartej na poznaniu drugiego człowieka. Poznanie wymaga poświęcenia czasu, chęci, zaangażowania. Musiałabym teraz pomyśleć, o ilu osobach jestem w stanie powiedzieć, że je ZNAM. Ciekawostką też jest, jak się do takiego pojmowania tego słowa mają te wszystkie znajomości na portalach społecznościowych, ale to już problem do zbadania dla socjologów.
Czemu wspominam o książce Hołowni? Bo moja niespokojna dusza, zmęczona codziennym gonieniem za własnym przysłowiowym ogonem, w okolicach Świąt jest już tak wycieńczona, że z pewną tęsknotą spogląda ku górze, szukając odpowiedzi na nurtujące ją pytania. I muszę przyznać, że podczas lektury tej właśnie książki sporo znaków zapytania znikło.
Co więcej, robiąc noworoczne podsumowanie, znalazłam jeszcze jedną książkę, z zupełnie innej półki, dzięki której lepiej poznałam tę osobę, którą jestem :) Mam na myśli W dżungli samotności Beaty Pawlikowskiej. Napisana dobrym językiem, nawiązująca do konwencji kryminału, gdzie na drodze dedukcji mają być odnalezieni sprawcy nieszczęść samotnej części populacji ludzkiej, jest ta książka nawet nie poradnikiem psychologicznym, lecz bardziej podpowiedzią, wskazaniem ścieżki, która może naprowadzić poszukującego na właściwy trop. Przynajmniej dla mnie taką wskazówką się stała. Polecam wszystkim, samotnym i tym, którzy będąc w związku i tak czują się samotni. Albo nie potrafią się odnaleźć.
Bo - nawiązując do owego noworocznego podsumowania - szczęśliwym jest ten człowiek, któremu dobrze z samym sobą, który świadomy jest siebie, swoich możliwości. Jak to dziś w Małej czarnej (program publicystyczny, emitowany w Polsat Cafe bodajże) mówiły babeczki, taka wiedza o sobie daje poczucie bezpieczeństwa. Ja jestem dopiero na początku tej ścieżki, ale robię, co mogę, by osiągnąć ten szczęśliwy stan ;)
I korzystając z tego, że jest to pierwszy wpis w Nowym Roku, w naiwnej nadziei, że ktoś poza mną i nielicznymi obserwatorami (NIECH ŻYJĄ!!! ;)) to czyta - albo właśnie Im i sobie chcę życzyć obfitych owoców poznania: siebie samych i innych ludzi, z którymi Los nas zetknie, jak najwięcej Dobrych Dusz dookoła, które służyłyby pomocną dłonią i radą w chwilach zwątpienia, jak najwięcej dobrych książek do przeczytania i inspiracji z nich czerpanych.
Do siego Roku!
:)