16 grudnia 2023

Miejsce na ziemi

Widok na most im. Ignacego Mościckiego (fot. własna)

Moją przygodę z genealogią uważam za jedną z fajniejszych rzeczy, jakie mnie spotkały. Bo oprócz tego, że dowiedziałam się, skąd pochodzili moi przodkowie, to jeszcze dzięki tej pracy znajduję odpowiedzi na różne, niezwiązane z genealogią pytania.

Przyznaję, że od dość dawna brakuje mi takiego osadzenia w jakimś konkretnym miejscu na ziemi. Miasto, w którym się urodziłam, nie jest typowym miastem powiatowym z ryneczkiem w centrum. Dzieli się ono na dwie części, z których jedna stanowi dawną osadę pałacową, a druga – dawną wioskę rybacką. Linia podziału biegnie wzdłuż dawnego (a jakże) traktu Lublin-Radom z przeprawą na Wiśle. Prawa miejskie uzyskało na początku XX wieku. Obecnie jakieś 80% mieszkańców to ludność napływowa, która w połowie lat 60. XX w. znalazła tu pracę przy budowie ogromnego, jak na tamte czasy, kombinatu. Wprawdzie moi dziadkowie wydzierżawili, a następnie kupili dom z parcelą na wiele lat przed tym nagłym wybuchem rozwoju miasta, więc nie za pracą się tu zjawili, ale i ja zaliczam się do potomków ludności napływowej. I może przez to, że nieliczni autochtoni rozpłynęli się w zalewie tych, którzy tu przybyli, nie odczuwa się jakiejś szczególnej więzi, która łączyłaby współmieszkańców. Ale może to tylko takie moje wrażenie.

Pałac Marynki (fot. własna)
Pamiętam, że jako mała dziewczynka zafascynowana byłam przypałacowym parkiem. Lubiłam wyobrażać sobie piękne panie w długich sukniach spacerujące pośród drzew albo panów i panie w strojach z dawnych epok jeżdżących po parkowych alejach małymi dwukołowymi powozikami z konnym zaprzęgiem. Moja fascynacja tym miejscem zaczęła się od momentu, gdy mama, która zabierała nas, mnie i mojego młodszego brata, na spacery po okolicy, wzięła nas kiedyś do parku i wtedy po raz pierwszy zwiedzaliśmy wnętrza Domu Gotyckiego i Świątyni Sybilli – jak w każdym parku, który powstał w okresie sentymentalizmu, tak i w tym takie "zabytki przeszłości" musiały się znaleźć. Te dwa są o tyle szczególne, że to od nich zaczęła się historia muzealnictwa na ziemiach polskich. Z tej wycieczki zapamiętałam szczególnie moment, gdy pani kustoszka ze Świątyni Sybilli zaproponowała nam, żebyśmy rzucili przez lewe ramię symboliczny grosik do zaimprowizowanej studni na środku
Świątynia Sybilli (fot. własna)
Świątyni: część podłogi stanowiła metalowa rozeta, przez którą widać było pomieszczenie poniżej, w którym do dziś znajduje się obelisk poświęcony Józefowi księciu Poniatowskiemu (rozetę zastąpiono później kamienną podłogą). Ów gest miał sprawić, że jeszcze tu wrócimy. I rzeczywiście – park jest jednym z moich ulubionych miejsc, czuję się tu tak, jakbym przenosiła się w czasie (chociaż z wiekiem dostrzegam coraz więcej rzeczy, które można by zmienić, by park stał się miejscem jeszcze bardziej atrakcyjnym).

Widok na drugi brzeg Wisły (fot. własna)

Drugim zapamiętanym z dzieciństwa celem naszych małych wycieczek było nabrzeże wiślane. Teraz wzdłuż rzeki ciągnie się bulwar, ale wtedy nie było tu niczego poza zjazdem wprost do wody. Zamykał je pomost, na który wchodziło się po trapie. Ten pomost stanowił dla mnie atrakcję sam w sobie: stawało się przy barierce i patrzyło w nurt rzeki, ale w taki sposób, żeby nie widzieć drugiego brzegu (Wisła ma w tym miejscu niecałe trzysta metrów szerokości) – miało się wtedy wrażenie, że wszystko płynie. Uwielbiałam tak stać i patrzeć. Z okien mojego mieszkania też widzę Wisłę. Latem nocami słychać chóry żab, którym wtóruje słowik, uczący się nowych melodii. I – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – uwielbiam zapach Wisły. Każda woda ma swój specyficzny zapach. Wisła latem pachnie mułem :)

Zachód słońca nad Wisłą (fot. własna)
Piszę to wszystko chyba dlatego, że ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że moje poczucie przynależności do tego miejsca opiera się już tylko na tych dwóch filarach. Miasto ostatnio zmienia się w taki sposób, że powoli przestaje być "moim" miastem. Od paru już lat jestem w punkcie, w którym mogłabym stąd wyjechać, bo nic mnie tutaj nie trzyma. I nie mogę powiedzieć, żeby było to uczucie przyjemne. Ale dzięki poszukiwaniom przodków już wiem, że jestem z wielu punktów Polski: częściowo i spod Bydgoszczy, i spod Włocławka, i spod Włodawy, i spod Gorzowa Wielkopolskiego, i spod Białej Rawskiej. Kujawianka, Mazurka i Poleszuczka. Katoliczka, unitka i – być może – luteranka. Świadomość tego, z jak różnych środowisk i miejsc wywodzili się moi przodkowie, sprawiła, że już nie czuję presji, by być właśnie stąd, że mogę nawet wybrać, gdzie kiedyś zamieszkam. I niesie to ze sobą spory ładunek ekscytacji :)


10 grudnia 2023

Słów kilka o poszukiwaniach genealogicznych (2)

Fragment aktu ślubu 4xpradziadka Aleksego Matuszewskiego
z 4xprababką Rozyną z Wielgosiaków (domena publiczna)

Schemat aktów urodzenia, ślubu czy zgonu zmieniał się na przestrzeni lat. Najwcześniejszym dokumentem, jakim dysponuję, jest akt urodzenia 3xpradziadka Pawła Kawczyńskiego. Spisany został po łacinie i w swej treści jest dość lakoniczny. Po 1808 roku na terenie Księstwa Warszawskiego nastąpiła dość istotna zmiana – akta metrykalne pisano już w języku polskim, a ich treść stała się bogatsza: zawierały dane stawiającego się, czyli tego, który zgłaszał daną sprawę (urodzenie dziecka, zgon jakiejś osoby), i świadków, czasem pojawiał się adres, pod którym urodziło się chrzczone dziecko czy zmarła dana osoba, w aktach ślubów był opisywany prawie cały obrzęd ([…]Strony stawające rządaią, ażebyśmy przystąpili do obchodu między niemy Małżeństwa, którego zapowiedzi wyszły przed głównemi drzwiami naszego domu Gminnego, to iest[…] – pisownia oryginalna, fragment aktu ślubu Aleksego Matuszewskiego z Rozyną Wielgosiakówną z dn. 27.02.1813 roku). W latach 30. i 40. XIX wieku w parafii w Chojnacie Księżej (dziś Chojnata), skąd pochodzi część mojej rodziny po mieczu, prowadzący księgi stanu cywilnego ksiądz Alojzy Czepkowski bardzo skrupulatnie spisywał dane dotyczące młodych wstępujących w związek małżeński. Ale już w aktach zgonów tych danych było mniej, często brakowało imion rodziców zmarłego albo nazwy jego miejsca urodzenia. Miało to pewnie związek z tym, że mieszkający w obrębie jednej parafii ludzie znali się nawzajem i każdy wiedział, kto jest czyim dzieckiem i skąd pochodzi.

Podobnie opisowe metryki sporządzano na wschodzie dawnej Rzeczpospolitej, tak w parafiach katolickich, jak i greckokatolickich. Pisano je po polsku do roku 1868, potem już były pisane po rosyjsku. W Cerkwii prawosławnej posługiwano się tabelą, podobnie jak w 2 poł. XIX wieku było to praktykowane na terenie dawnego Księstwa Poznańskiego czy Galicji, chociaż tutaj obowiązującym był język łaciński. Czasem, wyjątkowo chyba, zdarzało się, że w akcie urodzenia i chrztu wpisywano oprócz danych rodziców dziecka także dane jego dziadków – przynajmniej w parafii Staromieście pod Rzeszowem była taka praktyka. W dawnym Księstwie Poznańskim przez długi czas spisywano metryki po łacinie – najpierw były one opisowe, a potem wprowadzono tabele. W dzisiejszym województwie kujawsko-pomorskim, w jego wschodniej części, od pewnego momentu zaczął obowiązywać język niemiecki, w którym wypełniano druki odnośne do danego rodzaju dokumentu.

Ciekawą sprawą jest pozycja kobiet w aktach metrykalnych. Otóż brak ich obecności w aktach innych niż akta urodzenia. Nigdy nie stawały w roli świadków przy okazji ślubów, bardzo rzadko się zdarzało, że zgłaszały zgon rodzica. Jeśli zgłaszały urodzenie dziecka, najczęściej robiły to jako akuszerki i tylko wtedy, gdy nie było ojca dziecka. W zdecydowanej większości działo się tak, gdy dziecko było nieślubne, rzadziej ojciec był nieobecny z innych powodów (choroba, pobór do wojska). W łacińskich aktach z lat 20. XIX wieku z terenów dawnego Księstwa Poznańskiego kobieta opisywana w metryce urodzenia jako chrzestna matka określana była z imienia i statusu, np. Elisabeth uxor Martini agricola Harmaciński, czyli Elżbieta żona Marcina rolnika/gospodarza Harmacińskiego, Anna vidua (wdowa) Kujawa albo Catharina virgo (panna) Jaraczanka. Matka dziecka albo zachowywała swoje nazwisko rodowe (np. Brigida de Jaskólskich), albo zapisywana była łącznie z mężem pod jednym nazwiskiem.

Biorąc pod uwagę fakt, że coraz więcej aktów metrykalnych jest dostępnych przez Internet, drzewo genealogiczne rodziny można zrobić, nie wychodząc praktycznie z domu. Istnieje sporo stron poświęconych genealogii, np. MyHeritage, FamilySearch czy Ancestry, które oferują możliwość zbudowania swojego rodzinnego drzewa oraz zawierają bazy danych, które ułatwiają poszukiwania przodków. Istnieją też strony, np. geneteka.genealodzy.pl, dzięki którym można wyszukiwać konkretne metryki. Osobiście korzystałam i z tej wyżej wymienionej, i z regestry.lubgens.eu, na której zgromadzone dane dotyczą terenów Lubelszczyzny i jej najbliższych okolic, i z tej, na której zebrane są indeksy z Wielkopolski, i jeszcze z tej, która zawiera dane metrykalne z dzisiejszego województwa kujawsko-pomorskiego, a także ze strony, która zawiera indeksy małżeństw z terenów dawnej Wielkopolski. Niestety z czasem dochodzi się do takiego momentu w poszukiwaniach, gdy wizyta w archiwum jest niezbędna. Można próbować wtedy załatwić sprawę korespondencyjnie. Albo przez znajomych, którzy akurat do archiwum się wybierają ;)

01 grudnia 2023

Grudzień

 

Hu! Hu! Ha!
Nasza zima zła!
Szczypie w nosy, szczypie w uszy
Mroźnym śniegiem w oczy prószy (…)
Maria Konopnicka

Zimno się zrobiło, co tu dużo mówić. Ponurych dni bez słonka ostatnio jest więcej niż tych ze słonkiem. A ja źle znoszę i ten ziąb, i tę ponurość. Żeby więc nie popaść w taki totalnie kiepski nastrój, zaczęłam robić to, o czym od dawna się mówi: chodzić na głupie spacery dla głupiego zdrowia ;)

Przy okazji utrwalam na zdjęciach to, co obserwuję. Wczoraj zaskoczył mnie zimorodek. Do kompletnie łysej gałęzi przyczepiona była jakaś kulka. Zjawisko zaintrygowało mnie do tego stopnia, że cofnęłam się, żeby sprawdzić, cóż to takiego. A że wzrok mam, jaki mam, wzięłam telefon i za pomocą aparatu przybliżyłam sobie intrygujący obiekt. A obiekt nagle podniósł główkę, pokazał dziobek, po czym zerwał się do lotu, przysiadł na innej gałęzi, a wtedy charakterystyczny niebieski grzbiet też dało się zobaczyć.

Poza zimorodkiem widziałam wtedy jeszcze całe stadka kaczek i nurogęsi, przestraszyłam jedną czaplę siwą, a wokół mnie latała sroka. Dziś z kolei kos mnie obserwował swoim bursztynowym okiem.


Ale ogólnie tę porę roku udaje się lepiej przetrwać, gdy jest znaną mi z czasów dzieciństwa zimą ze śniegiem. I dlatego cieszę się, patrząc na tę biel, i mam nadzieję, że przynajmniej na Święta będzie tak, jak jest teraz.

26 listopada 2023

Słów kilka o poszukiwaniach genealogicznych (cz. 1)

Akt chrztu mojego praprapradziadka Pawła Kawczyńskiego

Poszukiwania genealogiczne idą jak po sznurku, gdy wszystko ładnie się układa, księgi istnieją i są zeskanowane, a w aktach nie ma błędów. A teraz wróćmy na ziemię ;) 

W tym wpisie zebrałam różne spostrzeżenia, jakie poczyniłam, robiąc drzewo genealogiczne mojej rodziny. Bo o ile same poszukiwania są świetną zabawą, o tyle różne "kwiatki" potrafią szukającego nieźle zbić z tropu. 

Zacznijmy może od tego, że obowiązek prowadzenia ksiąg stanu cywilnego wprowadzono na mocy Kodeksu Napoleona w 1808 roku. Do tego czasu to, czy parafia będzie prowadzić rejestr urodzeń, ślubów i zgonów, czy nie, zależne było chyba od niej samej. Wiele starych parafii takie rejestry prowadziło. To, jakie informacje wpisywano w tych dokumentach, też zależało od lokalnej praktyki albo i innych czynników: inaczej formułowano informacje w dokumencie odnoszącym się do szlachcica (nobilites), a inaczej – do chłopa czy mieszczanina. Powyżej mamy akt chrztu z 1790 roku, spisany po łacinie, wystawiony w parafii pw. św. Anny w Grodzisku Mazowieckim. Czytamy w nim, co następuje:

Osowiec

Ja który jak wyżej w roku jak wyżej [1790] 17 stycznia ochrzciłem dziecię imieniem Paweł [urodzone] z nieprawego łoża pracowitej matki Elżbiety Kawczesionki. Chrzestnymi byli pracowici Wiktor Kaczmarczyk i Agata Kwiatkowska.

Tyle. Jak widać, najważniejszą informacją była chyba ta o pochodzeniu dziecka – illegitimi thori znaczy tyle, co "z nieprawego łoża". Zastanowić też może forma nazwiska matki dziecka: bardziej nie dało się już podkreślić, że to niezamężna panna. Skoro "pracowita" to najpewniej z tzw. gminu. Ale poza tym nic – ani informacji o jej wieku, ani o tym, czym się zajmowała. Szukałam tej Elżbiety – w końcu to moja 4xprababka, ale nigdzie jej nie ma, kamień w wodę. W ogóle znaleźć przodka pochodzenia chłopskiego graniczy czasem z cudem. Chociażby kwestia nazwisk. Jak można przeczytać w tym artykule, nazwisko to dość młody wynalazek. Tendencja do zachowywania nazwiska dziedzicznego pojawia się dopiero około XVII wieku, ale obejmuje ona grupę możnych, szlachty, bogatych mieszczan i kupców. Natomiast wśród chłopstwa długo jeszcze utrzymuje się zwyczaj używania przezwisk związanych z zajęciem, które było właściwe dla danej osoby, miejscem pochodzenia czy było pochodną imienia ojca.

Mam w swoim drzewie rodzinę Walentego Sołtysa – to mój 6xpradziadek. W jego akcie zgonu odnotowano, że "na swoim Sołtystwie umarł" (pisownia oryginalna). Prawdopodobnie z faktu piastowania przez niego tak dostojnej funkcji wynikło to, że i on sam, i żona, i dzieci – wszyscy oni zapisywani byli w dokumentach jako Sołtys, Sołtysik, Sołtysiak, a nawet Wójcicki czy Wójtowicz. I prawdę mówiąc, nie wiem, czy posługiwał się jakimś innym nazwaniem (chyba że Wójcicki/Wójtowicz było tym właściwym nazwiskiem), bowiem w jego akcie zgonu ani słowa nie ma o rodzicach – spisujący akt nie zapytał o nich świadków, a szkoda, bo byłby to jakiś ślad. Jeden z synów Walentego, Franciszek, doczekał się dziesięciorga dzieci, z których sześcioro zostało zapisanych w księgach stanu cywilnego pod nazwiskiem Wójcicki/-cka, a czworo jako Wójtowicz. Sam Franciszek, gdy się żenił, figurował pod nazwiskiem Sołtysiak – i w sumie słusznie, był w końcu synem sołtysa. Ale z tego zamieszania z nazwiskami wynikła jeszcze jedna kwestia: otóż najstarszą córkę Franciszka zapisano w aktach stanu cywilnego jako Katarzynę Wójcicką, a po czternastu latach kolejną, ostatnią, jak się potem okazało, pociechę jako… Katarzynę Wójtowicz. Obie dożyły dorosłości i każda wyszła za mąż. Ale takich zbieżności mam w drzewie więcej. Tenże Paweł Kawczyński, którego akt urodzenia widnieje powyżej, poślubił Antoninę z Tarnasów, wdowę po Marcinie Sobczaku, z którym miała troje dzieci, a czwarte urodziła już po śmierci męża. Temu dziecku, dziewczynce, dano imię Marianna. Gdy Antonina wyszła za mąż za Pawła, pierwszej urodzonej z tego związku dziewczynce dano na imię… Marianna. Różnica wieku między dziewczynkami wynosiła trzy lata, ta druga jest moją praprababką. Mój pradziadek Andrzej Matusiak miał dwóch braci o tym samym imieniu: jednego ojciec Stanisław Matuszewski vel Matusiak zapisał jako Jana Nepomucena Matusiaka, a drugiego jako Jana Matuszewskiego. Ponadto dosyć częstą praktyką było nadawanie nowonarodzonemu dziecku imienia po tym, które wcześniej zmarło, co też prowadzić może do pewnej konsternacji u prowadzącego poszukiwania początkującego genealoga.

Z nazwiskami kobiet jest jeszcze gorzej, bo nazywane były często od imienia ojca albo nawet męża – o ile w ogóle wymienione były z nazwiska. Przeglądając kiedyś księgi małżeństw ze wspomnianej parafii pw. św. Anny w Grodzisku Mazowieckim (szukałam mojej 4xprababki Elżbiety), natrafiłam na kilka wpisów, w których z imienia i nazwiska zapisany był tylko mężczyzna, kobietę natomiast w wielu przypadkach określono tylko imieniem. Dotyczyło to jednak tylko "pracowitych" chłopów – najwyraźniej nikomu nie przyszło do głowy, że w trzysta lat po sporządzeniu wpisu w księdze parafialnej znajdzie się ktoś, kto będzie szukał swoich przodków pochodzących z tej warstwy społecznej.

Wracając do nazwisk kobiet tworzonych od imion ojców czy mężów: moja 3xprababka Marianna Wieczorkowa w różnych dokumentach figuruje albo jako właśnie Wieczorkowa, albo Antczak lub Janczak. W akcie ślubu jednego z jej synów wpisano Mańszewska jako jej nazwisko, a w akcie zgonu jej męża – Maciejewska. I to nadal jest ta sama osoba, co można stwierdzić na podstawie innych danych z tych dokumentów (np. miejsce urodzenia, wymienione dzieci czy nawet nazwiska świadków, przy których zaznaczony jest stopień pokrewieństwa). Z kolei nazwanie od imienia męża zyskała prawdopodobna (bo pewności nie mam, więc w drzewie jej nie umieściłam, ale w notatkach figuruje) siostra mojego 4xpradziadka Aleksego Matuszewskiego vel Matusiaka. Otóż Jadwiga Matusiakówna poślubiła w 1809 roku Jędrzeja Błaszczaka. Owdowiała i w jakiś czas potem wyszła za mąż za Wojciecha Chojnackiego. W akcie spisanym przy okazji tego ślubu widnieje jednak nie jako Jadwiga Błaszczakowa, tylko Jadwiga… Jędrzejka. Przyznaję, to jedyny taki przypadek w rodzinie, ale nazwiska takie jak Agnieszka Kazimierzówna, Katarzyna Piotrówna, Agnieszka Michałowa czy Franciszka Wojtkówna w początkach XIX wieku nie były niczym wyjątkowym. W książce Chłopki, o której tu pisałam, dobrze jest zobrazowana pozycja kobiet w ówczesnym społeczeństwie. Pomijanie nazwisk kobiet czy nadawanie przydomków odojcowskich/odmężowskich świetnie to obrazuje.

24 listopada 2023

Na poprawę humoru

Widok z mojego okna,
zdjęcie własne
Ponuro się ostatnio za oknem zrobiło i stąd ciężej mi formułować myśli – taka pogoda powoduje u mnie migreny. I dlatego poprawiam sobie humor, oglądając m.in. vloga dziewczyny ze Szwecji. To Jonna Jinton – wielu słów by trzeba użyć, żeby o niej opowiedzieć, dlatego zapraszam do tego jej filmu. Muzyka, którą tworzy, i obrazy, które rejestruje kamerą, niezmiennie przynoszą mi ukojenie. A jeszcze w kontekście moich poszukiwań genealogicznych, to usłyszałam od niej coś, co w naszym kraju, szarpanym wojnami, powstaniami i częstymi wędrówkami za chlebem, jest zwyczajnie niemożliwe do realizacji: otóż ona mieszka teraz w tym miejscu, w którym jej rodzina, czy może raczej ród, zamieszkuje od czterystu lat! W porównaniu z tym my jesteśmy narodem nomadów…


20 listopada 2023

List od wielkiej ciotki (cd.)

 

Ciocia Janka z mężem Konstantym,
zdjęcie zrobione koło domu moich
dziadków w Gliniku (archiwum prywatne).
Janina Romanowska, najmłodsza siostra mojej babci Walerii, zwana przez wszystkich ciocią Janką, urodziła się w Holi na Polesiu w marcu 1929 roku. Ze swoją matką, Katarzyną z Hładkiewiczów Matusiakową, mieszkała aż do jej śmierci, która nastąpiła we wrześniu 1962 roku. Janka miała wtedy 33 lata, była niezamężna i bez jakichkolwiek zobowiązań, wyprowadziła się więc do siostry Walerii i szwagra Bronisława na Ziemie Odzyskane, gdzie ci podówczas mieszkali. Tam poznała swojego przyszłego męża, wdowca z piątką dzieci. Pobrali się na początku 1968 roku. Najmłodszy z jej pasierbów miał jakiś problem zdrowotny: wieść rodzinna głosi, że duży stopień niedosłuchu. W chwili, gdy jego ojciec powtórnie się żenił, miał około pięciu lat i przywiązał się do macochy jak do matki. Janka swoich dzieci nie urodziła.

W tym liście, który dostałam od niej jakoś na dwa lata przed jej odejściem, spisała historie, które niewątpliwie usłyszała od matki. Opisała w nim wspomnianą przeze mnie w poprzednim wpisie ucieczkę Adama i Bronisławy (Febroni) z Holi na Lubelszczyźnie do wsi Kozy w ówczesnej Galicji, ale też dzięki kilku jej uwagom zaczęłam szukać informacji o tym, co właściwie zmusiło moich prapradziadków do ucieczki. Otóż w latach 70. XIX w. carat ostatecznie zlikwidował Cerkiew unicką, która swoim zasięgiem obejmowała wschodnie tereny dawnej Rzeczpospolitej. Grekokatolicy byli zmuszani do wstępowania do Cerkwi prawosławnej, co Polakom kojarzyło się z rusyfikacją. Konflikt narastał, o czym można przeczytać tutaj. Najstarsza siostra Katarzyny, o czym ciocia Janka nie wspomina (może nie wiedziała), ślub brała w styczniu 1889 roku w parafii rzymskokatolickiej w Rozwadowie (dziś część Stalowej Woli), czyli w dawnym Królestwie Kongresowym. Pisze ciocia natomiast o tym, że owej Marii dzieci "wszystkie [były] niechrzczone". Jak było w tym przypadku, nie wiem, ale znalazłam informacje (jak chociażby w podlinkowanym artykule), że ludzie potajemnie chrzcili dzieci w obrządku greckokatolickim, wiele przy tym ryzykując, bo władze carskie bardzo brutalnie walczyły z Cerkwią unicką. Dopiero w kwietniu 1905 roku nastąpiło coś w rodzaju odwilży: uprawomocnił się ukaz carski, wedle którego wierni zlikwidowanej Cerkwi unickiej mogli wstępować do takiego kościoła, jaki sami wybrali. Toteż dnia 23 sierpnia 1905 roku Artem Danilczuk, szwagier Katarzyny, wraz z żoną Marią z Gładkiewiczów zapisał w parafii rzymskokatolickiej w Sosnowicy całą szóstkę swoich dzieci, z których najstarsza Paulina miała w owym czasie 13 lat, a najmłodsza Kasia – rok.

Maria bywała w kościele na różańcu, jak pisze ciocia Janka, i spotykała tam Julię, drugą babcię Janki. Owa Julia to właściwie Julianna z Mańkowskich Matusiakowa, w tamtym czasie już wdowa po zmarłym jeszcze w kwietniu 1879 roku mężu Stanisławie. Oboje pochodzili spod Włocławka, gdzie urodziło się im pięcioro dzieci. W pierwszej połowie lat 70. XIX wieku przenieśli się na Polesie, gdzie niedługo potem najstarsza córka Marianna zmarła na gruźlicę. Tu urodziło się jeszcze dwoje dzieci, między innymi mój pradziadek Andrzej. Długo ten Jędruś pozostawał w kawalerskim stanie (gdy się żenił, miał 33 lata), aż któregoś razu, właśnie po różańcu, gdy jego matka spotkała Marię Danilczukową, a ta nie omieszkała się pochwalić sąsiadce zdjęciem swojej młodszej siostry Kasi (swoją drogą, nie mam pojęcia, czy u kogokolwiek z rodziny w ogóle są jakieś stare zdjęcia prababki…), Julia zaczęła namawiać syna, żeby po nią pojechał – bo "ta Kasia taka ładna dziewucha", jak to zapisała w liście ciocia Janka. Katarzyna pracowała wtedy w fabryce włókienniczej w Bielsku-Białej. Gdy jej szwagier Artem dowiedział się o tym, posprzeczał się z Andrzejem "pod kościołem", bo chodziło o majątek, na co Jędruś miał powiedzieć "i tak pojadę po nią" – i pojechał. Z łatwością przekroczył ówczesną granicę rosyjsko-austriacką, zabrał Kasię i przywiózł do Marianki. Ich ślub odbył się 26 sierpnia 1908 roku w kościele parafialnym w Sosnowicy.

Pradziadkowie Matusiakowie
(archiwum prywatne)
Andrzej był młynarzem i, jak to ujęła ciocia Janka – "pracował u ludzi na wiatrakach i zarabiał pieniądze". Gdy się ożenił, zamieszkali z Kasią u jego siostry w Mariance i tam postawił wiatrak, zaś po czterech latach, gdy siostra Kasi z rodziną się wyprowadziła, zamieszkali na gospodarstwie w Holi. W 1909 roku urodziła się ich najstarsza córka, Aleksandra, zwana Olesią, potem moja babcia Waleria (1911 r.) i kolejne dzieci. W 1914 roku wybuchła wojna. Ciocia pisze, że jak Niemcy weszli, zabrali Andrzejowi konia i nową uprząż, został tylko roczny źrebak i ślepa krowa. Gdy z kolei front przemieszczał się w drugą stronę, Andrzej zabrał dzieci i mieli wyjechać do lasu. Spotkał ich rosyjski oficer, zrobił rewizję, znalazł 30 rubli w złocie i je zabrał, a Andrzejowi dał papierowe, które po wojnie były nic nie warte.
Ciocia Janka
(archiwum prywatne)

Po wojnie szalał tyfus. Ciocia pisze, że wtedy zmarła między innymi jej babka Julia, ale akt zgonu Julianny znalazłam z datą 19 listopada 1919 roku (ona sama zmarła dwa dni wcześniej, przyczyny zgonu niestety nie podano). Dodaje też, że "była bardzo wielka bieda, ludzie głodowali, bo nie było czym obrobić ziemi".

Swój list ciocia zamyka zdaniem, że na tym skończy swą opowieść, bo drugą wojnę to już dobrze pamięta. A ja nie zapytałam jej o to, co pamięta – i już nie zapytam…

PS. W poprzednim wpisie pomyliłam się co do wieku cioci. Janina z Matusiaków Romanowska zmarła, mając 85 lat, zatem gdy pisała swój list do mnie, miała nieco ponad osiemdziesiąt lat. Jest pochowana na Cmentarzu Komunalnym w Gorzowie Wielkopolskim.

18 listopada 2023

List od wielkiej ciotki

(archiwum prywatne)


Na początku był list.

Pisany niewprawną, starczą ręką.

Autorką była najmłodsza siostra mojej babki ze strony matki, Janina z Matusiaków Romanowska, w tamtym czasie ponaddziewięćdziesiącioletnia. Zaadresowany był do mnie, ale nagłówek zaczynał się od słów „Kochana Bogusiu”, jakby list kierowany był do mojej mamy. W nim dość chaotycznie, co można tłumaczyć wiekiem Autorki, przedstawiona była między innymi historia jej, Janiny, dziadków, Adama i Bronisławy Gładkiewiczów i ich ucieczki ze wschodu, gdzie carat nasilił politykę przeciwko kościołowi unickiemu. A „dziadek był unijatem”, jak napisała ciotka-babka. Więc sprzedał kawał ziemi i zabrawszy żonę, syna Szymona i małą córeczkę Kasię uciekł do Galicji, do wsi Kozy koło Białej (obecnie Bielsko-Biała). Po drodze miał ochrzcić Kasię, podówczas pięcioletnią, w Staromieściu pod Rzeszowem…

Historie rodzinne mają to do siebie, że z czasem zmieniają się w legendy, bo pamięć zaciera pewne fakty.

Długo nie mogłam wpaść na trop ani Katarzyny, ani tym bardziej jej rodziców. Jedynie na jednej ze stron genealogicznych znalazłam indeks z danymi z aktu ślubu Kasi Hładkiewiczówny z Andrzejem Matuszakiem, którego pewnie bym nie znalazła, gdybym przeszukiwała zasoby po nazwisku babki (Matusiak) – tutaj nazwisko pradziadka wpisano przez "sz". W rubryce "uwagi" widniała krótka notatka indeksującego o imionach rodziców młodych, ich wieku, miejscu urodzenia i zamieszkania. O Kasi napisano: lat 23, córka Adama i FEWROMY (podkr. moje) Ilczuk, urodzona: Kozy, zam. Marianka. 

Dokument to dokument, najwyraźniej ciotka-babka coś pomyliła. Nurtowało mnie imię matki Kasi, poszukiwania i konsultacja z emerytowaną nauczycielką rosyjskiego pozwoliły stwierdzić, że chodzi o imię Февроня, po polsku Febronia, zdrobniale Bronia – i mamy Bronisławę. Szczególnie, że w znalezionym nieco później oryginalnym akcie małżeństwa Kasi ksiądz, który wpisał imię matki „Bronisława”, na marginesie poprawił je i wpisał „Febronia”. Niestety, do niczego więcej ponad to, co znalazłam w tym akcie ślubu, nie udało mi się wtedy dotrzeć. Wprawdzie, idąc tropem opowieści ciotki-babki Janki, przeszukałam zasoby księgi parafialnej ze Staromieścia, ale też mi to nic nie dało. Przepadła Kasia jak kamień w wodę i tyle.

Aż po dłuższym czasie ruszyło! Najpierw dotarłam do człowieka, który miał w swoim drzewie Hładkiewiczów. Grupy genealogiczne na Facebooku działają prężnie, ich członkowie służą pomocą i radą i dużo można się dzięki nim dowiedzieć. W trakcie wymiany wiadomości z rzeczonym panem okazało się, że nie jest on z moimi Hładkiewiczami w żaden sposób spokrewniony, ale indeksował parafię Kozy i może z całą pewnością stwierdzić, że Katarzyna się tam nie urodziła. Przysłał mi za to skan aktu zgonu jej matki z 1914 roku, zapisanej tu jako „Havronia”, wdowa po Adamie, w chwili śmierci lat 72, oraz skan aktu ślubu Szymona z 1902 roku, w którym znów podano imię matki – „Bronisława”. W tej sytuacji postanowiłam ponownie sprawdzić wersję ciotki-babki. Znalazłam księgę urodzeń w Staromieściu, przy czym okazało się, że miejscowości o tej nazwie były co najmniej dwie i tamte akta, które przeglądałam kilka lat wcześniej, były ze Staromieścia koło Częstochowy… Cóż, nie myli się ten, kto nic nie robi. Zatem znalazłam właściwą miejscowość, znalazłam akta z tamtejszej parafii i idąc od roku 1885 (który był przypuszczalnym rokiem urodzenia Kasi) kolejno, wpis po wpisie, pod datą 20 maja 1891 roku znalazłam, co następuje:

Catharina, [pater] Adam Chładkiewicz (e Polonia, Russica, Szmukotówka) agr. fls. Pauli et Catharinae Maniak, [mater] Bronislava fla. Ignatii Ilczyny et Evae (czyli: Katarzyna [ojciec] Adam Chładkiewicz {z Polski, Rosja, Szmukotówka} rolnik, syn Pawła i Katarzyny Maniak, [matka] Bronisława, córka Ignacego Ilczyny i Ewy).

Kasia urodziła się 25 listopada 1885 roku we wspomnianej Szmokotówce, wsi znajdującej się w obrębie ówczesnej parafii grekokatolickiej w Holi, podobnie zresztą jak jej brat, Szymon (ur. w sierpniu 1872 roku). Natomiast co do zmienionego imienia matki Katarzyny, można przyjąć, że Febronia wykorzystała naturalny bieg zdarzeń – skoro wszyscy wołają na nią Bronka, co za różnica, od jakiego imienia się to zdrobnienie wywodzi? A za imieniem mogła się ukryć wraz z religią, w której się urodziła. Teraz pozostało znaleźć Ignacego Ilczynę/Ilczuka wraz z Ewą oraz Pawła Hładkiewicza i Katarzynę Maniak, co – z tego, co już udało mi się ustalić, graniczy z cudem, bo najprawdopodobniej dokumenty z Holi uległy zniszczeniu.

Od wspomnianego wyżej człowieka wiem też, że Adam nie zmarł w Kozach. Znaczy się, prababka z podrostkiem i niedużą dziewczynką sama musiała tu przyjechać. Ale gdzie szukać Adama…?

W akcie chrztu Katarzyny widnieją też nazwiska jej rodziców chrzestnych. Są to Ludovicus Mromliński i Anna unox (żona) Filemonis Taratyka. Filemona Taratykę znalazłam przypadkiem w akcie chrztu z 10 października 1889 roku z Opola, jeszcze na Lubelszczyźnie. Zatem rodzina mogła wyjechać na początku 1890 roku. Czy wspominałam już, że to taka trochę robota detektywistyczna?

Oczywiście ciotka-babka, czy jak się to w genealogii określa – wielka ciotka Janka nie skupiła się li i jedynie na samej ucieczce. Ale to sobie zostawię na kolejną opowieść.

17 listopada 2023

Pierogi

(fot. własna)


Skoro notatki z codzienności – to konsekwentnie: dziś na obiad zrobiłam pierogi ruskie. I nie, ruskie to nie to samo co rosyjskie, jakby kto nie wiedział. Można poszukać w necie i poczytać. Dziś mam, wbrew mojej (wydawałoby się) intensywnej działalności w kuchni, Dzień Lenia, stąd odsyłacz do internetowych zasobów wiedzy. A i o samych pierogach będzie krótko.

U nas w domu Mama robiła zawsze pierogi ruskie z majerankiem, więc i ja tak robię, bo lubię. Do farszu z ziemniaków i sera białego (proporcje – jak kto lubi: albo pół na pół, albo któregoś składnika więcej, ale większa ilość sera sprawi, że wyjdą kwaśniejsze) można dodać cebulkę podsmażoną na oleju, ale też można zrobić skwarki ze słoniny bądź boczku z tąż cebulką. Osobiście wolę samą cebulkę. Przyprawy to sól, pieprz i rzeczony majeranek. Kiedyś zrobiłam też farsz z czosnkiem – bardzo ciekawy efekt mi wyszedł.

(fot. własna)

Co do ciasta, zaparzam mąkę niemal wrzącą wodą, w której wcześniej rozpuszczam ociupinkę masła. Ciasto wtedy wychodzi bardziej elastyczne i pierogi się nie rozpadają, nawet jeśli zdarzy im się jakaś niewielka dziurka. A i wyrabia się je szybko i sprawnie. Całość dzielę na mniejsze porcje, kolejno je rozwałkowuję, szklanką wycinam kółka, nakładam farsz i zaklejam. I tak do wyczerpania któregoś ze składników.

Jeśli zostanie porcja ciasta, bez problemu można ją zamrozić, o ile nie chce się człowiekowi zbytnio kombinować i wymyślać jakiejś drugiej potrawy. W zasadzie farsz też można zamrozić, ale raczej dorabiam w takiej sytuacji ciasto i robię, aż skończy mi się farsz.
(fot. własna)

Zrobione pierogi wrzucam partiami (czyli nie za dużo na raz, żeby się nie posklejały) na osolony wrzątek. Pilnuję, żeby nie przywarły do dna, mieszając od czasu do czasu, aż wypłyną. Gotuję je ok. 2-3 minuty na zmniejszonym gazie.


(fot. własna)

Podawać je można albo pogrzane na oleju na patelni, albo z wody okraszone np. smażoną cebulką i skwarkami, do tego surówka: marchewka z chrzanem albo kiszona kapusta. Bon appétit!

PS. Wprawdzie wcześniej nie uprzedzałam, ale na końcu też można to napisać – przepisy, jeśli się tu będą pojawiać, będę podawała w takiej formie, jak w Książce (poniekąd) kucharskiej zrobiła to jej Autorka, Joanna Chmielewska, czyli wszystko ze wszystkim i coś na pewno wyjdzie. Bo jeżeli gotuję coś z cudzego przepisu, trzymam się go bez robienia odstępstw, ale wszelkie kluski i farsze do nich robię na tzw. oko i tyle.

16 listopada 2023

Korzenie

 

(fotografia własna)
Przeczytałam ostatnio książkę Chłopki. Słyszałam o niej wcześniej, że to bardzo poruszająca opowieść o kobietach zdeterminowanych, walczących o lepszą przyszłość dla siebie i swoich dzieci.

Nie przytoczę tu wszystkich zasłyszanych czy przeczytanych opinii, ale najbardziej do lektury tej książki skłonił mnie odcinek podcastu Okolice ciała, w którym Marianna Gierszewska gościła swoją mamę, Edytę Torhan. Rozmowa zasadniczo dotyczyła relacji matka-córka, natomiast książka ta przywołana została w kontekście tego, jak pochodzenie – w tym przypadku chłopskie, z wszelkimi tego konsekwencjami – wpływa na kolejne pokolenia. Całą rozmowę można odsłuchać tutaj.

Chłopki to naprawdę mocna lektura. Pokazuje życie na wsi, naznaczone ciężką harówką od świtu do nocy i od najwcześniejszych lat życia aż do starości – albo śmierci, a także – jak głód i ubóstwo (materialne, mentalne, a nierzadko też moralne) wpływały na relacje międzyludzkie i ile pracy trzeba było włożyć, żeby to zmieniać. Autorka prowadzi nas swoją opowieścią przez czasy od końca XIX wieku aż do lat przed II wojną światową. Przytacza relacje potomkiń i potomków swoich bohaterek – bo głównie są to kobiety, cytuje ich pamiętniki i listy, odwołuje się też do statystyk, kronik policyjnych i sądowych oraz wszelkich dokumentów, które powstawały w okresie międzywojennym, a w których opisywano sytuację ludności wiejskiej. Opowiada o bólu, ciężkiej pracy ponad siły, nierównościach, upokorzeniu – ale też i o przeogromnej sile woli, by coś zmienić, by móc żyć inaczej. Powstały w ten sposób obraz jest z jednej strony porażający i przytłaczający, ale z drugiej – pokazuje niezwykły hart ducha i determinację kobiet. Bo to przede wszystkim kobiety walczyły o siebie albo przynajmniej o swoje dzieci, o ich prawo do edukacji i o to, by dzięki wykształceniu miały lepsze warunki życia niż te, w których one same wzrastały i żyły.

(domena publiczna)

Samo wykształcenie jednak nie mogło sprawić, że dzieci chłopek, po przeniesieniu się do miast, prowadząc życie tak różne od tego, jaki wiodły ich matki, same też uległy tak dużej i nagłej przemianie. Jedna z chłopskich córek, obecnie mieszkanka Krakowa, przyznała, że podjęła terapię, żeby poradzić sobie z przekonaniami, jakie są jej spuścizną po poprzednich pokoleniach: chorobliwym wręcz oszczędzaniem, które swój początek miało w głodzie, stałym towarzyszu dziecięcych lat jej matki, jak również ze specyficzną filozofią, którą jej matka wyznawała, a która zawierała się w zdaniu "Kto się pod ławą urodził, nigdy na nią nie wejdzie". I dodaje, że ważne jest to, co potomkowie chłopów zrobią z tym, co im zrobiono. Stąd tutaj ten obrazek od Bardzo brzydkie rysunki. Bo jest też w tej książce przytoczona wypowiedź córki ludzi wywodzących się z dwóch środowisk – ojca pochodzenia inteligenckiego (syn nauczycieli) i matki pochodzenia chłopskiego. W czasach, gdy oni wchodzili w związek małżeński, taki układ nie był już określany mianem mezaliansu. I dzięki temu, że jej rodzice pochodzili z tak różnych światów, ona sama czuje, że ta wiejskość to taka druga kultura, do której ma dostęp. Zasób, z którego może czerpać.

Chłopki to w moim odczuciu książka, która poza tym, że pokazuje ogrom nieszczęścia, biedy i nieludzkiej męczarni, jest jednak w jakiś sposób optymistyczna. Przecież opisane w niej historie od dnia dzisiejszego dzielą dwa-trzy pokolenia – to mgnienie oka w historii ludzkości, a naznaczone tak ogromną zmianą. Wszyscy moi dziadkowie i babcie byli z tego pokolenia, które przeżyło dwie wojny. Moje babki były "harowaczkami" (określenie Autorki książki). Skończyły, owszem, cztery klasy szkoły powszechnej, ale ciężka praca ich nie ominęła. Mój brat i ja, ich najmłodsze wnuczęta, jesteśmy już nie tylko wykszatłceni, ale i "miastowi", żadne z nas nie urodziło się na wsi. Ale zapewne nie byłoby tego, gdyby nie wola naszych rodziców, by wieść inne życie niż to, jakie było udziałem ich rodziców.

15 listopada 2023

Księga przodków

Moja przygoda z genealogią zaczęła się od zainteresowania historiami rodzinnymi. Pierwsza była ta o dziadku Antonim, ojcu mojego taty. Było to dziecko wychowywane przez obcych ludzi, którym jego matka, a moja prababka, miała za tę opiekę płacić. Pamiętam opowieść o tym, jak to co jakiś czas przyjeżdżała do tej rodziny elegancka pani bryczką z pobliskiego miasta. I strój, i sposób podróżowania wskazywać miały na wyższy stopień zamożności niż prezentowali ludzie, którym powierzyła swoje dziecko. Dziadek podobno pisać nie umiał, a czytać miał nauczyć się sam już jako dorosły człowiek, można więc przypuszczać, że do szkoły nie został wysłany. Nie dane mi było go poznać, zmarł na wiele lat przed moim urodzeniem.

Trochę historii o swojej rodzinie wyciągnęłam od babci Walerii, mojej mamy matki, która z nami mieszkała. "Wyciągnęłam", bo babcia do rozmownych nie należała. I w zasadzie to, co mi powiedziała, dotyczyło głównie jej rodzeństwa. Znacznie więcej dowiedziałam się na pogrzebie jednego ze stryjów mojej mamy, na którym to pierwszy (i chyba ostatni) raz widziałam wuja Bogdana, brata ciotecznego mamy, który sypnął sporą garścią ciekawych informacji. Było to prawie trzy dekady temu, z wujem już nie porozmawiam, ale z tego, co mi wtedy opowiedział, tylko jednej rzeczy nie udało mi się jak dotąd zweryfikować.

Kolejnym krokiem było znalezienie dróg dostępu do potrzebnych mi informacji. Z pomocą przyszła moja szwagierka, która robiła drzewo genealogiczne swojej rodziny. A skoro tylko dostałam narzędzia w ręce, sprawy ruszyły z kopyta.

Był to akurat pierwszy rok pandemii. Zaczęłam przeglądać indeksy na stronie wyszukiwarki genealogicznej, która swoim zasięgiem obejmuje południowo-wschodnią część ziem polskich. Pierwszą osobą, którą znalazłam, była Julianna z Winklerów Pilarska. Czemu wybrałam właśnie tę osobę – nie mam pojęcia. Nie wiedziałam, co to za kobieta i czy mnie z nią cokolwiek w ogóle łączy. Ale coś mi kliknęło przy tym nazwisku. Wyłowiłam je zresztą z całego dokumentu tylko dzięki temu, że było zapisane po polsku, reszta tekstu stanowiła dla mnie spore wyzwanie. Otóż na tych terenach od lat 60. XIX wieku aż do zakończenia I wojny światowej (różnie z tym bywało, w niektórych parafiach już w latach 1916/1917 zaczęły pojawiać się dokumenty pisane po polsku) językiem urzędowym był rosyjski, a ja, owszem, uczyłam się kiedyś tego języka (takie pokolenie), ale było to naprawdę dawno. Na szczęście piszący opanował kaligrafię w takim stopniu, że po jakimś czasie udało mi się odszyfrować ten tekst. Znaleziony dokument był aktem zgonu Julianny. Zgon zgłaszał między innymi syn Antoni, zmarła urodziła się w (niegdyś) Księstwie Poznańskim z rodziców Józefa i Cecylii, zostawiła po sobie owdowiałego męża Szczepana.

Kolejnym znalezionym dokumentem był akt zgonu tegoż Antoniego, który zmarł trzy lata potem w wieku 36 lat, też urodził się w dawnym Księstwie Poznańskim, był synem Szczepana i Julianny z Winklerów, zostawił po sobie owdowiałą żoną Mariannę z Czerwińskich…

Zaczęłam, prawdę mówiąc, od końca (chociaż w tym przypadku od środka raczej), zupełnie nie w takiej kolejności, w jakiej się to powinno robić. Bo wedle reguł, które poznałam nieco później, zaczynamy od siebie, potem opisujemy naszych rodziców: ich miejsca urodzenia i inne potrzebne dane, następnie szukamy informacji o rodzicach naszych rodziców itd. Julianna, jak się okazało w trakcie dalszych poszukiwań, była moją prapraprababką, zaś Antoni, jej syn – dziadkiem mojego dziadka. Ale fakt, że to istotnie moi przodkowie, to absolutny fart, bo mogło się i tak zdarzyć, że zajęłabym się szukaniem danych osób noszących nazwisko mojej rodziny, a dalsze ustalenia pokazałyby, że to jednak obcy ludzie. Dlatego, jeśli już się brać za takie poszukiwania, warto rozejrzeć się w Internecie za jakimś samouczkiem. Albo skorzystać z pomocy kogoś, kto zawodowo robi te rzeczy. Mnie akurat takie grzebanie w danych bardzo jarało, zresztą daje mi frajdę i teraz – to taka trochę robota detektywistyczna ;) I dzięki tej robocie, osoba po osobie, drzewo genealogiczne mojej rodziny zaczęło się rozrastać. Przy czym udało mi się ustalić, że legendy, które streścił mi wuj Bogdan, miały swój początek w rzeczywistości.

Otóż Julianna i jej mąż Szczepan pochodzili z zaboru pruskiego, konkretnie z okolic Bydgoszczy (o czym mi wuj Bogdan opowiadał). Oboje przyszli na świat w 1837 roku, ona na początku marca, a on w Boże Narodzenie. Niestety nadal nie mam aktu ich ślubu i chyba czeka mnie wizyta w Archiwum Państwowym w Gnieźnie, o ile nie znajdę sposobu, żeby – jak dotychczas – wykorzystać zasoby internetowe. Jeszcze tam, pod Bydgoszczą, urodził się wspomniany Antoni, potem Stanisław i najprawdopodobniej Franciszka – najprawdopodobniej, bo o istnieniu Franciszki powiedziała mi odnaleziona dzięki poszukiwaniom genealogicznym kuzynka (! – ale o tym innym razem), potomkini, a konkretnie praprawnuczka tejże Frani. Na wschodnie tereny dawnej Rzeczpospolitej przenieśli się – i znowu – najprawdopodobniej (bo mogę to oszacować jedynie na podstawie aktów urodzenia/ślubów/zgonów dzieci Julianny i Szczepana) na początku lat 70. XIX w. Tutaj przyszły na świat kolejne dzieci. Wraz z córką i zięciem przyjechał na te ziemie Julianny ojciec, który zmarł kilka lat po jej śmierci i został tu pochowany, a także jej starsza siostra, Antonina, która nigdy nie wyszła za mąż, zmarła w 1915 roku jako żebraczka… Nie znalazłam jak dotąd aktu zgonu Szczepana, chociaż ramy czasowe mam i teoretycznie wiem, do którego momentu szukać. Cóż, tak też bywa. Na tym terenie dużo miejscowości czy samych tylko obiektów sakralnych spalono i zniszczono, a razem z nimi zniszczeniu uległa duża część dokumentów. Poza tym, szukanie korzeni w przypadku, gdy ma się pochodzenie chłopskie, jest mocno utrudnione.

Ale to może niech będzie temat na kolejny wpis.

12 listopada 2023

Po przerwie

Ładne parę lat minęło od chwili, gdy ostatni raz tu zaglądałam. Wiele się od tego czasu zmieniło. No, może poza jednym – nadal mam problem z pisaniem. I na dobrą sprawę trudno tych kilka wpisów określać szumnym mianem bloga.

Problem z pisaniem nie polega na samym pisaniu, bo wydaje mi się, że z formułowaniem wypowiedzi większych trudności nie mam. Zresztą tych kilka wpisów, moim zdaniem, całkiem nieźle się broni. Mam raczej na myśli to, że nadal wydaje mi się, że nie mam nic mądrego do powiedzenia (syndrom oszusta?). Wywala mi tutaj poczucie własnej wartości, zdaję sobie z tego sprawę. Widać to nawet w tym, że nie publikowałam pod własnym imieniem, tylko przybrałam sobie inne, jednej z ulubionych bohaterek, nawiasem mówiąc, o czym nawet jest tu wpis. Dziś zmieniłam je na własne. Ale przekroczyć próg lęku można w każdym momencie życia – a można też nigdy tego nie zrobić. Zdaje się, że jestem na dobrej drodze.

Dobór tematów też sprawia mi trudność. Bo w sumie nie zajmuję się niczym konkretnym. Pisać mogłabym i o książkach – tych przeczytanych i tych na liście "do przeczytania" – i o korekcie, której się ostatnio uczę, i o genealogii, którą się zajmuję amatorsko. A nawet o astrologii, bo i to jest temat, który mnie interesuje.

A w sumie, czemu by nie o genealogii, ostatecznie mam plan napisać kiedyś książkę o moich przodkach.

Ale to już będzie temat na nowy wpis. Ten potraktujmy jako taką "podstawę programową" tego bloga ;)