27 stycznia 2024

Rodzinne wędrówki


Screen z Instagrama z profilu
@duchyprzodków Marty Maćkowiak

Znalazłam ostatnio polecajkę książki Anny Komsty Opowieści Stołu. Ze Wschodu na Zachód. I skłoniło mnie to do refleksji nie tylko o tym, co się u nas jadało/jada przy okazji różnych świąt, ale też i o tym, skąd są moi przodkowie, czy w ogóle jest możliwe, żeby to jakoś skonkretyzować. 

Pradziadkowie dziadka Bronka, ojca mamy, pochodzą z terenów zamkniętych w trójkącie między miastami Bydgoszcz-Gniezno-Piła – przynajmniej ci, do których udało mi się dotrzeć. Nazwisko Winkler sugeruje w ogóle jakieś niemieckie korzenie, ale jak dotąd nie znalazłam na to żadnego potwierdzenia. Z kolei dziadkowie babci Walerii, matki mojej mamy, pochodzili spod Włocławka, czyli z Kujaw. Pierwszy z tej linii znaleziony przeze mnie antenat, Alexy Matuszewski, urodził się w parafii Strzelce znajdującej się w obecnym powiecie kutnowskim, a Kutno leży na pograniczu czterech krain geograficznych: Wielkopolski, Ziemi Łęczyckiej, Mazowsza i Kujaw właśnie.

Obie te gałęzie rodziny przywędrowały ze swoich miejsc pochodzenia na Polesie, gdzie po Powstaniu Styczniowym i wprowadzeniu ustawy uwłaszczeniowej z 1864 roku można było tanio nabyć ziemię. Przybywszy na te tereny, nie ulegli natychmiastowej asymilacji z ludnością tubylczą. Myślę, że sporo ich musiało różnić: język, kościół (na terenach wschodnich przeważali wierni Cerkwi greckokatolickiej/prawosławnej), tradycje (w tym kuchnia), a nawet strój. Osiedlali się na pustkowiach, zakładając istniejące do dziś wioski. No i przybywali tu całymi grupami, po kilka rodzin. Pierwsze zawierane tutaj śluby były pomiędzy przybyłymi z zachodu dziećmi osadników. Dopiero ich młodsze dzieci, urodzone już tu, na Polesiu, wchodziły w związki małżeńskie z dziećmi ludności autochtonicznej. Obaj moi pradziadkowie ze strony mamy, jeden urodzony w poleskiej wsi Marianka z rodziców-osadników spod Włocławka, drugi – w poleskiej wsi Dębina z rodziców-osadników spod Bydgoszczy, ożenili się z dziewczynami z rodzin unickich: pierwszy z córką Adama i Febroni, a drugi z córką Bazylego i Marianny. Dzieci tej pary, moi dziadkowie, już w okresie powojennym, w drugiej połowie lat 40., wynieśli się wraz z trójką dzieci (nie doszłam jeszcze, na jakiej zasadzie) na Ziemie Odzyskane w okolice Gorzowa Wielkopolskiego. Babcia Waleria mówiła, że uciekli, bo na wschodzie nadal szalały bandy, które wypalały zboża i trudno było żyć.

Dom dziadka Bronka i babci Walerii,
w którym urodziła się moja mama,
obecnie zamieszkany przez rodzinę mojego wujecznego brata
Na zachodzie urodziła się dalsza trójka dzieci, w tym moja mama, która w Gorzowie Wielkopolskim skończyła szkołę pielęgniarską, oraz moja chrzestna, która za ówczesnym narzeczonym, potem mężem, wyjechała na Śląsk i mieszka tam do dziś. Natomiast najstarszy z tej młodszej trójki syn, wujek Piotr, namówił rodziców, by ponownie przenieśli się na Lubelszczyznę, konkretnie do Puław, gdzie już mieszkał starszy brat dziadka Bronka, i rzeczywiście jakoś w latach 60. XX w. dziadek najpierw wziął w dzierżawę, a potem kupił dom z parcelą znajdujący się praktycznie tuż nad Wisłą. Jednak wyprowadzać się z domu na zachodzie nie bardzo miał chyba ochotę, bo w tym puławskim domu najpierw pomieszkiwał wujek Piotr z wówczas nastoletnimi siostrami, moją mamą i ciocią Kasią. Ta ostatnia dostała się tu do szkoły ponadpodstawowej, mama zaś została przeniesiona do drugiej klasy szkoły pielęgniarskiej bodajże w Łukowie, skąd po mniej więcej miesiącu zwiała, bo jej się nie podobało (ponoć dziadek się wściekł i powiedział, że nie wynajmie dla niej stancji w Gorzowie, więc przez resztę semestru dojeżdżała do szkoły: najpierw z domu rowerem przez las na stację kolejową w Deszcznie, a dalej pociągiem, ale skoro pierwszy semestr nadgoniła, to dziadek zmiękł i stancję wynajął). W tym czasie wujek Piotr poszedł odbywać zasadniczą służbę wojskową, a ciocia Kasia z jakichś powodów zrezygnowała ze swojej szkoły i w kolejnym roku poszła do innej, w Gnieźnie. Dom znowu opustoszał. W latach pomiędzy rokiem 1967 a 1969 przeprowadziła się do Puław najstarsza córka dziadków, ciocia Lutka (Marianna Łucja zwana w rodzinie Lucyną) z mężem i dwiema starszymi córkami, ale oni dostali mieszkanie w jednym z nowo wybudowanych wysokościowców. Po skończeniu szkoły pielęgniarskiej do Puław ponownie sprowadziła się moja mama, która pracowała tu jako pielęgniarka w różnych placówkach. Jednak po jakimś czasie stwierdziła, że nie do końca chce to właśnie robić i dostała się do Wrocławia do studium nauczycielskiego dla absolwentek szkół pielęgniarskich. To we Wrocławiu poznała mojego ojca. W międzyczasie dziadek Bronek, już wtedy w kiepskim stanie zdrowia, sprzedał jednemu z synów, którzy zostali na zachodzie, całe gospodarstwo i przeniósł się do Puław. Działo się to w czasie wakacji pomiędzy jednym a drugim rokiem nauki mamy. Wraz z bratem, wujkiem Stachem, nabywcą domu dziadka, przywieźli swojego ojca do Puław, ale ten od razu trafił do szpitala. Powiedział jeszcze mojej mamie, żeby się nie martwiła i spokojnie jechała na wykupioną wycieczkę na Węgry; niestety, na stacji Kraków Główny z głośników nadano komunikat wzywający ją do pilnego kontaktu z rodziną, co sprawiło, że natychmiast wsiadła w pociąg powrotny do Puław. Pogrzeb dziadka Bronka odbył się 14 sierpnia 1973 roku. W kolejnym roku moi rodzice wzięli ślub i zamieszkali razem z babcią Walerią w Puławach.

Dom pradziadka Józefa Wieczorka, wnuka Stanisława
i Marianny (autor obrazu nieustalony)
Rodzina matki mojego ojca aż tak nie wędrowała po kraju. Pierwszych dwóch synów Stanisława i Marianny Wieczorków urodziło się we wsi Stoczki, parafia Smogorzów, powiat przysuski. Następne dziecko, córka, zapisana została już we wsi Piekary należącej do parafii w Osuchowie, natomiast pozostałe dzieci moich praprapradziadków rodziły się w kolejnej parafii, w Chojnacie (dawniej Chojnata Księża). I mimo, że 3xpradziadek Stanisław w aktach tej ostatniej parafii zapisywany był jako kolonista, czyli – jak czytamy w słowniku – osoba, która osiedliła się na terenach kolonizowanych, to jednak nie sposób nie robić porównań z obiema gałęziami przodków mojej mamy, też kolonistami. Ród wywodzący się od Stanisława i Marianny Wieczorków przemieszczał się w obrębie Mazowsza, mimo że miejscowości, w których mieszkali, należą współcześnie do dwóch województw: łódzkiego i mazowieckiego. Toteż integracja z ludnością, wśród której przyszło im żyć, raczej nie nastręczała większych trudności. Natomiast nie wiem nic o rodzinie ojca mojego ojca, o dziadku Antku. Dziecko nieślubne, akt urodzenia wystawiony miał w Warszawie, oddany był potem na wychowanie do ludzi mieszkających w tej samej wsi, w której urodziła się i wychowała się moja babcia Janka. Tyle. I bardzo jest prawdopodobne, że niczego więcej nie uda mi się ustalić…

Rozgadałam się. O tradycjach stołu, a nawet o języku, będzie w kolejnym wpisie.

06 stycznia 2024

Boże Narodzenie, Gody czy Szczodre Gody?

 

Podłaźniczka (wykonanie i fotografia własne)
Święta to taki czas, gdy z jednej strony człowiek jest w biegu między zakupami, porządkami i kuchnią, a z drugiej – rozleniwia się w innych obszarach. Jestem tego doskonałym przykładem.

Ale po raz pierwszy w życiu zrobiłam podłaźniczkę! To taka ozdoba świąteczna, o której można powiedzieć, że jest starszą siostrą znanej nam wszystkim choinki. Podwieszało się pod powałą, czyli sufitem, gałąź jedliny, sosny czy świerku i przyozdabiało ją jabłuszkami i orzechami, a także ozdobami zrobionymi ze słomy. Artykuł o tym można przeczytać tutaj. U mnie nie było jabłuszek ani orzechów, ale to w tym roku! Zobaczę, dokąd kreatywność zaprowadzi mnie w czasie kolejnych Godów. I czy pod sufitem w kuchni, gdzie są belki*, powieszę podłaźniczkę, czy może skuszę się i zrobię pająka.

'
(fot. własna)

Choinkę też mamy, jeszcze stoi ubrana w bombki, szydełkowe gwiazdki, aniołki ze słomy, ale i takie z bibuły przeze mnie zrobione. Są też na niej, już bardzo nieliczne, ozdoby z rodzinnego domu mojej mamy.

(fot. własna)

I jak teraz o tym piszę, zastanawiam się, jak mogła wyglądać Wigilia u dziadków? W tamtych czasach w dzień Wigilii obowiązywał post i u nas w domu na obiad jadło się gotowane kartofle podawane ze śledziami w oleju – mogę więc przypuszczać, że była to kontynuacja dawnego zwyczaju. Na stole podczas wieczerzy, oprócz wspomnianych śledzi i kartofli, były też smażony karp, uszka z barszczem czerwonym, kluski z makiem na słodko, kapusta postna z grzybami i fasolą (sic!) i pierogi z kapustą i grzybami. I kompot z suszu. I makowiec, z którym mama najczęściej nie wyrabiała się przed wieczerzą. I sałatka jarzynowa. Raz, pamiętam, były też racuchy drożdżowe, które ponoć jadało się w domu rodzinnym mojego taty. Gdy nabyłam nieco wiedzy o zwyczajach wigilijnych pochodzących z różnych regionów kraju, byłam nieco zaskoczona, że u nas w rodzinie nie robiło się kutii, co nie byłoby niczym niezwykłym, biorąc pod uwagę miejsce urodzenia zarówno dziadka Bronka, jak i babci Walerii. Wprawdzie ojcowie obojga pochodzili z rodzin, które na Polesie przybyły z okolic Bydgoszczy i Włocławka, ale weszli oni w związki z kobietami, których korzenie były z tegoż Polesia, leżącego na pograniczu kultur, i taka kutia na stole wigilijnym jest tam elementem tradycji.

Nie wiem też, jakie tradycje towarzyszyły przystrajaniu domów na Wigilię. Tata opowiadał, że w jego domu (na Mazowszu) choinkę przynosiło się z lasu w dzień wigilijny i wtedy ją stroiło, ale nie znam opowieści z domu mamy. Nie wiem więc, czy moje poleskie przodkinie robiły pająki ze słomy lub czy ustawiały Diducha w kącie izby. O światach z opłatków i pająkach opowiadała natomiast ciotka Irka, siostra taty. I o stawianym w rogu izby snopie siana także. Sianko pod obrusem, którym nakrywano stół wigilijny, czasem bywało u nas w domu. Ale ogólnie odnoszę wrażenie takiego chaosu informacyjnego, jakby fakt przeniesienia się ze wsi do miasta automatycznie odłączał potomków tamtych ludzi od źródła tradycji. Stąd też taki tytuł niniejszego wpisu. Wychowałam się w tradycji Bożego Narodzenia, z książki Zygmunta Glogera Rok polski dowiedziałam się, że jemu współcześni ten okres nazywali Godami, a dopiero od niedawna wiem, że w tym czasie Słowianie świętowali odradzanie się Słońca. Wiele obrzędów (jeśli nie wszystkie) celebrowanych w okresie Bożego Narodzenia swój początek ma w słowiańszczyźnie. Przechowały się one głównie w tradycji pielęgnowanej na dawnej wsi. Ale pojawia się coraz więcej literatury na ten temat, powstają stowarzyszenia i fundacje, które rozpowszechniają wiedzę o tym, co działo się na naszych ziemiach w czasach przedchrześcijańskich. Osobiście bardzo mnie to cieszy, bo zawsze miałam wrażenie jakiegoś braku w naszej historii i ten temat rozpalał moją wyobraźnię – ostatecznie wszyscy: Grecy, Rzymianie czy Celtowie mieli swój panteon bogów, a Słowianie co? No więc teraz mam możliwość zaspokoić swój głód wiedzy w tym zakresie.

* Sufitowe belki w kuchni mamy zupełnym przypadkiem. Mieszkamy z mężem w kilkunastopiętrowym bloku z żelbetonu (oddany do użytku w 1979 roku), płyta żerańska, jak się to mówi, "pracuje" i na suficie powstają pęknięcia. Ponieważ nie chcieliśmy w kuchni robić sufitu podwieszanego, dzięki któremu nasz problem natury estetycznej niewątpliwie zostałby rozwiązany – zainspirowaliśmy się architekturą rodem z chałupy moich mazowieckich dziadków i dzięki temu mamy i zamaskowane rysy na suficie, i powałę w kuchni, pod którą teraz możemy powiesić chociażby podłaźniczkę.