02 kwietnia 2024

Wycieczkowo i wiosennie

 

Skałki w Krynkach, woj. świętokrzyskie (fot. własna)
Na czas wypadającej w tym roku Wielkanocy Natura zrobiła ludziom prezent (chociaż klimatolodzy są zapewne innego zdania) i na cztery dni wybuchła nagle wiosna. Ale z jaką siłą! Temperatury sięgały miejscami nawet 26 st.C. W wiadomościach czytam, że miało to związek z burzą piaskową nad Saharą i tym, że ciepłe masy powietrza przyniosły ten piasek nad Polskę. Tutaj o tym piszą.

Starorzecze w Sadłowicach, woj. lubelskie (fot. własna)
I to naprawdę było przyjemne, tak móc pójść już w nocy na spacer przy temperaturze sięgającej 20 st.C.

Pola za Sadłowicami (fot. własna)

Co nie zmienia faktu, że skowronek dzwoniący nad polami na przełomie marca i kwietnia to dla mnie dość osobliwe zjawisko. Spacerując po polach, na których już intensywnie kiełkuje zboże, i słuchając głosów ptasich, które charakterystyczne są raczej dla późnej wiosny, czułam się cokolwiek dziwnie. Choć z drugiej strony przyszła też i jakaś ulga, że już nie jest zimno i ponuro i że świat się coraz bardziej zazielenia. A i dzień jest dłuższy, bo nie zarzucono jak na razie praktyki zmieniania czasu w ostatni weekend/dwudzionek marca.

A kuku! (fot. własna)

Ciepło sprawiło, że wszystko, co teraz kwitnie, pachniało oszałamiająco. 

Zawilce w lesie puławskim (fot. własna)

Pachniały ziemia i woda, a te dwa zapachy żywo kojarzą mi się z wiosną.

Zalew Brodzki na rzece Kamiennej,
woj. świętokrzyskie (fot. własna)
Dziś już kwiecień wygląda jak kwiecień, zrobiło się dużo chłodniej i pada deszcz. Ale nic to, pierwszy promyk wiosny sprawił, że ani ta plucha, ani ponurość nie są tak szare jak zwykle :)

10 marca 2024

Słów kilka o poszukiwaniach genealogicznych. Tajemnica znikających przodków

Wielokrotnie podczas poszukiwań przodków zdarzają się sytuacje, że fakt czyjegoś istnienia potwierdzają tylko akty urodzeń albo nawet same akty ślubów dzieci danej osoby. Trudno znaleźć coś innego. Wygląda to tak, jakby ta osoba się nie urodziła, nie zawarła związku małżeńskiego, a czasem nawet nie umarła.

Fragment aktu ślubu mojej 4xprababki Urszuli z Andrysów primo voto Góreckiej,
secundo voto Lewandowskiej (domena publiczna).

O akta metrykalne sprzed 1810 roku jest niezwykle trudno. Jak pisałam wcześniej, Kodeks Napoleona regulował kwestie związane z działaniem urzędów stanu cywilnego, jednak w latach poprzedzających wprowadzenie nowego prawa było z tym różnie. Jedne parafie prowadziły takie rejestry, inne nie. Z powodu braku źródeł najstarszych znalezionych przeze mnie przodków, jak choćby wspomnianą powyżej w opisie zdjęcia 4xprababkę Urszulę, początkowo umieściłam w drzewie genealogicznym rodziny jako rodziców dziecka, którego akt urodzenia udało mi się znaleźć: tejże Urszuli córka Barbara, będąca babką mojego pradziadka Andrzeja, urodziła się w 1814 roku i jej akt urodzenia został zapisany w księdze parafialnej, która na dodatek parę lat temu została zindeksowana i zeskanowana i jest dostępna w sieci. Ale już aktu ślubu Urszuli, a tym bardziej jej aktu urodzenia nie mam i nie wiem, czy kiedykolwiek zdobędę. Na razie rok jej urodzenia oszacowałam na podstawie aktu zgonu. Ale żeby go znaleźć, przyszło mi pobawić się w detektywa, bo zarówno Urszula z Andrysów Górecka, jak i jej córka Barbara z Góreckich Matuszewska/Matusiakowa, gdzieś mi się zapodziały. Aż w końcu wpadłam na to, żeby ponownie przejrzeć zindeksowane akty ślubów, ale konkretnie w kontekście tych dwóch nazwisk – i bingo! Urszula, owdowiawszy, wyszła znowu za mąż i zmarła jako Urszula Lewandowska; podobnie zrobiła jej córka: po śmierci męża Ignacego wyszła za mąż za Feliksa Paczkowskiego i akt zgonu ma wystawiony na to nazwisko.

Z Matuszewskimi/Matusiakami mam robotę swoją drogą. Wspomniany Ignacy, syn Aleksego i Rozyny, w różnych dokumentach figuruje pod oboma nazwiskami, podobnie jak jego ojciec i syn. Nawiasem mówiąc, jego matka w metryce własnego ślubu została wpisana jako Wielgosiak (i nie wiem, czy to przypadkiem nie jest jakieś przezwisko, bo tego nazwiska nigdzie indziej nie mogę znaleźć), ale już w akcie ślubu syna ma wpisane – Kubicka. Matusiakowie/Matuszewscy oba te nazwiska stosowali zamiennie, więc znalezienie Barbary, wdowy po Ignacym, nie było takie proste. Ostatecznie okazało się, że ślub z Paczkowskim brała jako Matusiakowa, nie Matuszewska, mimo że poślubiając Ignacego stała się żoną Matuszewskiego, nie Matusiaka.

Nie ze wszystkimi jednak miałam tyle szczęścia. Przede wszystkim dlatego, że ludzie migrowali, i to od zawsze. Pomijam już wędrówki dużego kalibru, takie z jednego końca ziem polskich na drugi, ale też niedalekie, z jednego folwarku do drugiego (jak np. przenosił się chociażby mój prapradziadek Antoni, służący), które wprowadzały zamieszanie, bo skutkowały tym, że jedno dziecko zapisane było w jednej parafii, drugie w kolejnej, a trzecie w jeszcze innej, przez co poszukiwania członków rodziny trwają dłużej i są dość skomplikowane. Podobnie każde inne wydarzenie – ślub czy zgon – rejestrowano w parafii, na terenie której aktualnie przebywała rodzina. Z tego to powodu do dziś nie znalazłam aktu ślubu 3xpradziadków Szczepana i Julianny, bo nie mam pojęcia, gdzie mogli wtedy mieszkać; jeśli w parafii Szczepana, to ten kościół spłonął… Nie mam także aktów urodzeń ich dzieci, mimo że w innych dokumentach dotyczących niektórych z nich podane są miejsca ich urodzenia. Tutaj jednak albo dokumenty parafialne zaginęły, albo informacje, które znalazłam, mijają się z prawdą. Nie mam aktu zgonu Szczepana – jego śmierć wypadła albo tuż przed, albo w trakcie I wojny światowej i nie wiem, czy w ogóle ten dokument istnieje. Podobnie straciłam nadzieję na znalezienie jakichkolwiek metryk z greckokatolickiej parafii w Holi, skąd pochodzili rodzice prababki Katarzyny Matusiakowej. Cerkiew w Holi spłonęła w czasach walki Rosji carskiej z kościołem unickim, a wraz z nią cała dokumentacja.

Biorąc zatem pod uwagę położenie geopolityczne naszego kraju i ciągłe zawieruchy wojenne, jak też i fakt, że o drzewa genealogiczne dbali głównie przedstawiciele szlachty, jestem dumna, że tylu moich chłopskich przodków jednak udało mi się wydobyć z niepamięci.

21 lutego 2024

Rodzinne wędrówki – kuchnia i język (2)

Ponieważ nie wyczerpałam ostatnio tematu tradycji kulinarnych, które przeniknęły do mojego domu rodzinnego wskutek wszelkich wędrówek, jakie podejmowali moi przodkowie, dziś ciąg dalszy opowieści.

Pisanki wielkanocne, arch. własne

Takimi najbardziej egzotycznymi z potraw świątecznych, związanych z kulturą wschodnich regionów kraju, wydają się kutia i pascha przyrządzane odpowiednio ma Wigilię i na Wielkanoc. Ale w naszym domu ich nie było, mimo tego, że niektóre moje prababki wzrastały w tradycji greckokatolickiej. Były za to kluski z makiem i bakaliami, o których czytam, że pochodzą z Zagłębia, okolic Poznania i Łodzi. Kapustę wigilijną przyrządzało się zawsze z fasolą, co z kolei wiąże ją z Mazowszem, skąd pochodzi rodzina mojego ojca. Wygląda więc na to, że do naszego domu smaki ze Wschodu się nie przeniosły.

Nie mogę przy okazji pominąć kwestii językowych. W domu używało się wielu wyrażeń z Mazowsza: czytając ostatnio Chłopów, znalazłam znane z dzieciństwa powiedzonko galanto. Z kolei babcia Waleria, wnuczka kujawskich osadników na Polesiu, ze Wschodu przyniosła takie określenie jak nadojedli w sensie: dogryźlizaszli za skórę. No i po domu chodzimy na zmianę: albo w ciapach (wschód), albo w kapciach (Mazowsze). Ale z kolei moja mama, gorzowianka, która kończyła szkoły tamże, odmienia zdrobniałe formy imion męskich typu GrześKrzyś w sposób charakterystyczny dla zachodnich regionów kraju, czyli Grzesiu przyszedłKrzysiu powiedział

Czy wspominałam już, że mam zwichnięcie filologiczne? :D

Stół wielkanocny po śniadaniu ;)
zdjęcie modyfikowane, arch. własne

Ale wracając do kulinariów: we wspomnianych Chłopach, których akcja dzieje się niecałą godzinę drogi od miejsca urodzenia mojego ojca, znalazłam potrawy, z których kilka przyrządzało się u nas na Wigilię. W pierwszej kolejności wymienione są tam kluski z makiem, potem kwas czyli barszcz czerwony, ale w naszym domu był podawany z pierogami z grzybami i kapustą. Z kolei śledzie mama robiła w śmietanie lub w oleju i jedliśmy je z gotowanymi ziemniakami, co jest nabytkiem z kuchni kujawskiej, natomiast racuchy były chyba tylko raz. Śledzia smażonego jadłam po raz pierwszy dopiero w tym roku na spotkaniu świątecznym u jednej z ciotek męża, pochodzącej spod Pionek.

Co zaś się tyczy Wielkanocy, w naszym domu nie było jakichś porywających pomysłów na jedzenie, ot, jajko z majonezem, czasem z chrzanem, sałatka jarzynowa, pieczona szynka, biała kiełbasa i żurek albo barszcz biały podawany z jajkiem i kiełbasą. Baby wielkanocne zaczęłam sama piec już jako dorosła kobieta, z dzieciństwa zaś zapamiętałam głównie sernik po wiedeńsku z nielubianymi wtedy przeze mnie rodzynkami w środku. Dopiero z czasem, gdy poczytałam o zwyczajach świątecznych w szlacheckiej Polsce, doszłam do wniosku, że Wielkanoc to były święta typowo mięsne – po ponadmiesięcznym okresie jadania żuru na zmianę ze śledziami, nasi przodkowie najwyraźniej odczuwali palącą potrzebę radykalnej zmiany menu.

To, co jeszcze odnalazłam w Chłopach, to opis zwyczaju związanego ze święceniem pokarmów – dokładnie taki, jak mi o nim opowiadała ciotka Irena, siostra ojca. Otóż do domu najbogatszego we wsi chłopa: w powieści był to Boryna, w opowiadaniu ciotki – mój pradziadek Józef, cieśla i stolarz, porównywany przez ciotkę do Boryny właśnie, schodziły się gospodynie, przynosząc w koszach pokarmy na święcone. Stawiały te kosze na wielkim stole, wystawionym specjalnie w tym celu w ogromnej sieni pradziadkowego domu. Przyjeżdżał bryczką proboszcz, któremu miejscowe chłopaki płatały figle, np. płosząc konie strzelaniem z kalichlorku. Oczywiście było mnóstwo huku, dymu, kwiku przestraszonych koni i ogólnego zamieszania, ale gdy już udało się opanować sytuację, następował rytuał święcenia pokarmów.

Co do świętowania kolejnych dni Wielkanocy to wiem tyle, że chłopcy chodzili po wsi "po dyngusie", czyli od drzwi domu jednych gospodarzy do następnych, śpiewając przyśpiewki i zbierając od gospodyń różne różności – a to jakieś ciasto, a to jajka, a to kilka złotych. O chodzeniu z kogutkiem, który to zwyczaj opisuje Reymont, nie słyszałam, ale zapytam jeszcze. Natomiast o świętowaniu Wielkanocy na Wschodzie nie wiem kompletnie nic – na razie. Prawdę mówiąc, opowieści z domu rodzinnego mojej mamy nie znam żadnych. I ona, i jej młodsza siostra urodziły się już na ziemiach zachodnich. Po informacje z domu dziadków trzeba by się udać do najstarszej z sióstr, ciotki Lutki, chociaż nie wiem, ile ona jeszcze pamięta z dzieciństwa…

10 lutego 2024

Wycieczka

Widok na Małopolski Przełom Wisły ze zbocza kamieniołomu
w Piotrawinie (fot. własna)
Wybraliśmy się dziś na wycieczkę do kamieniołomu w Piotrawinie. Zbyszek, mój mąż, amatorsko interesuje się geologią, ale sądząc po ogromie wiedzy, jaką dysponuje, jest to zdecydowanie jedna z jego pasji. Przyjeżdżali tu z kolegami (często na rowerach) jeszcze w czasach licealnych i szukali amonitów, gąbek i innych cennych znalezisk.

Widok jw. I mało widoczny klucz dzikich gęsi (fot. własna)

Ale nie o geologii chciałam pisać. Bo w tej dzisiejszej wycieczce najlepsze było to, że wystarczyło niecałe 50 kilometrów, by spod szarej i ponurej warstwy chmur wydostać się na słoneczko. Kompletnie nie spodziewaliśmy się tak zasadniczej zmiany kolorytu otoczenia. Ostatnio mocno mi doskwiera zimowa aura (szczególnie w tym wydaniu ni to listopadowym, ni marcowym, takim zgniłym i wilgotnym) i zarówno sam wypad, jak i niespodziewanie zastane na miejscu słonko bardzo dobrze wpłynęły na mój nastrój. A widoki z góry – niesamowite. Niedawno wracaliśmy skądś tędy – droga wiedzie wzdłuż korony kamieniołomu; było już ciemno i w oddali widać było te wszystkie światełka błyskające po drugiej stronie rzeki. No cudo!

Widok jw. U stóp zbocza widoczna radosna twórczość zakochanych
(usypane z kamieni serce, a w środku napis: "wyjdziesz za mnie?"; fot. własna)

Czasem wcale nie trzeba nie wiadomo jak daleko jechać, żeby zobaczyć niewielkie cuda. A ja od dłuższego czasu mam potrzebę przestrzeni. Może podświadomie łączę ją z wolnością, co zupełnie przypadkowo uświadomiła mi Jonna Jinton w jednym z ostatnich swoich filmów…

27 stycznia 2024

Rodzinne wędrówki


Screen z Instagrama z profilu
@duchyprzodków Marty Maćkowiak

Znalazłam ostatnio polecajkę książki Anny Komsty Opowieści Stołu. Ze Wschodu na Zachód. I skłoniło mnie to do refleksji nie tylko o tym, co się u nas jadało/jada przy okazji różnych świąt, ale też i o tym, skąd są moi przodkowie, czy w ogóle jest możliwe, żeby to jakoś skonkretyzować. 

Pradziadkowie dziadka Bronka, ojca mamy, pochodzą z terenów zamkniętych w trójkącie między miastami Bydgoszcz-Gniezno-Piła – przynajmniej ci, do których udało mi się dotrzeć. Nazwisko Winkler sugeruje w ogóle jakieś niemieckie korzenie, ale jak dotąd nie znalazłam na to żadnego potwierdzenia. Z kolei dziadkowie babci Walerii, matki mojej mamy, pochodzili spod Włocławka, czyli z Kujaw. Pierwszy z tej linii znaleziony przeze mnie antenat, Alexy Matuszewski, urodził się w parafii Strzelce znajdującej się w obecnym powiecie kutnowskim, a Kutno leży na pograniczu czterech krain geograficznych: Wielkopolski, Ziemi Łęczyckiej, Mazowsza i Kujaw właśnie.

Obie te gałęzie rodziny przywędrowały ze swoich miejsc pochodzenia na Polesie, gdzie po Powstaniu Styczniowym i wprowadzeniu ustawy uwłaszczeniowej z 1864 roku można było tanio nabyć ziemię. Przybywszy na te tereny, nie ulegli natychmiastowej asymilacji z ludnością tubylczą. Myślę, że sporo ich musiało różnić: język, kościół (na terenach wschodnich przeważali wierni Cerkwi greckokatolickiej/prawosławnej), tradycje (w tym kuchnia), a nawet strój. Osiedlali się na pustkowiach, zakładając istniejące do dziś wioski. No i przybywali tu całymi grupami, po kilka rodzin. Pierwsze zawierane tutaj śluby były pomiędzy przybyłymi z zachodu dziećmi osadników. Dopiero ich młodsze dzieci, urodzone już tu, na Polesiu, wchodziły w związki małżeńskie z dziećmi ludności autochtonicznej. Obaj moi pradziadkowie ze strony mamy, jeden urodzony w poleskiej wsi Marianka z rodziców-osadników spod Włocławka, drugi – w poleskiej wsi Dębina z rodziców-osadników spod Bydgoszczy, ożenili się z dziewczynami z rodzin unickich: pierwszy z córką Adama i Febroni, a drugi z córką Bazylego i Marianny. Dzieci tej pary, moi dziadkowie, już w okresie powojennym, w drugiej połowie lat 40., wynieśli się wraz z trójką dzieci (nie doszłam jeszcze, na jakiej zasadzie) na Ziemie Odzyskane w okolice Gorzowa Wielkopolskiego. Babcia Waleria mówiła, że uciekli, bo na wschodzie nadal szalały bandy, które wypalały zboża i trudno było żyć.

Dom dziadka Bronka i babci Walerii,
w którym urodziła się moja mama,
obecnie zamieszkany przez rodzinę mojego wujecznego brata
Na zachodzie urodziła się dalsza trójka dzieci, w tym moja mama, która w Gorzowie Wielkopolskim skończyła szkołę pielęgniarską, oraz moja chrzestna, która za ówczesnym narzeczonym, potem mężem, wyjechała na Śląsk i mieszka tam do dziś. Natomiast najstarszy z tej młodszej trójki syn, wujek Piotr, namówił rodziców, by ponownie przenieśli się na Lubelszczyznę, konkretnie do Puław, gdzie już mieszkał starszy brat dziadka Bronka, i rzeczywiście jakoś w latach 60. XX w. dziadek najpierw wziął w dzierżawę, a potem kupił dom z parcelą znajdujący się praktycznie tuż nad Wisłą. Jednak wyprowadzać się z domu na zachodzie nie bardzo miał chyba ochotę, bo w tym puławskim domu najpierw pomieszkiwał wujek Piotr z wówczas nastoletnimi siostrami, moją mamą i ciocią Kasią. Ta ostatnia dostała się tu do szkoły ponadpodstawowej, mama zaś została przeniesiona do drugiej klasy szkoły pielęgniarskiej bodajże w Łukowie, skąd po mniej więcej miesiącu zwiała, bo jej się nie podobało (ponoć dziadek się wściekł i powiedział, że nie wynajmie dla niej stancji w Gorzowie, więc przez resztę semestru dojeżdżała do szkoły: najpierw z domu rowerem przez las na stację kolejową w Deszcznie, a dalej pociągiem, ale skoro pierwszy semestr nadgoniła, to dziadek zmiękł i stancję wynajął). W tym czasie wujek Piotr poszedł odbywać zasadniczą służbę wojskową, a ciocia Kasia z jakichś powodów zrezygnowała ze swojej szkoły i w kolejnym roku poszła do innej, w Gnieźnie. Dom znowu opustoszał. W latach pomiędzy rokiem 1967 a 1969 przeprowadziła się do Puław najstarsza córka dziadków, ciocia Lutka (Marianna Łucja zwana w rodzinie Lucyną) z mężem i dwiema starszymi córkami, ale oni dostali mieszkanie w jednym z nowo wybudowanych wysokościowców. Po skończeniu szkoły pielęgniarskiej do Puław ponownie sprowadziła się moja mama, która pracowała tu jako pielęgniarka w różnych placówkach. Jednak po jakimś czasie stwierdziła, że nie do końca chce to właśnie robić i dostała się do Wrocławia do studium nauczycielskiego dla absolwentek szkół pielęgniarskich. To we Wrocławiu poznała mojego ojca. W międzyczasie dziadek Bronek, już wtedy w kiepskim stanie zdrowia, sprzedał jednemu z synów, którzy zostali na zachodzie, całe gospodarstwo i przeniósł się do Puław. Działo się to w czasie wakacji pomiędzy jednym a drugim rokiem nauki mamy. Wraz z bratem, wujkiem Stachem, nabywcą domu dziadka, przywieźli swojego ojca do Puław, ale ten od razu trafił do szpitala. Powiedział jeszcze mojej mamie, żeby się nie martwiła i spokojnie jechała na wykupioną wycieczkę na Węgry; niestety, na stacji Kraków Główny z głośników nadano komunikat wzywający ją do pilnego kontaktu z rodziną, co sprawiło, że natychmiast wsiadła w pociąg powrotny do Puław. Pogrzeb dziadka Bronka odbył się 14 sierpnia 1973 roku. W kolejnym roku moi rodzice wzięli ślub i zamieszkali razem z babcią Walerią w Puławach.

Dom pradziadka Józefa Wieczorka, wnuka Stanisława
i Marianny (autor obrazu nieustalony)
Rodzina matki mojego ojca aż tak nie wędrowała po kraju. Pierwszych dwóch synów Stanisława i Marianny Wieczorków urodziło się we wsi Stoczki, parafia Smogorzów, powiat przysuski. Następne dziecko, córka, zapisana została już we wsi Piekary należącej do parafii w Osuchowie, natomiast pozostałe dzieci moich praprapradziadków rodziły się w kolejnej parafii, w Chojnacie (dawniej Chojnata Księża). I mimo, że 3xpradziadek Stanisław w aktach tej ostatniej parafii zapisywany był jako kolonista, czyli – jak czytamy w słowniku – osoba, która osiedliła się na terenach kolonizowanych, to jednak nie sposób nie robić porównań z obiema gałęziami przodków mojej mamy, też kolonistami. Ród wywodzący się od Stanisława i Marianny Wieczorków przemieszczał się w obrębie Mazowsza, mimo że miejscowości, w których mieszkali, należą współcześnie do dwóch województw: łódzkiego i mazowieckiego. Toteż integracja z ludnością, wśród której przyszło im żyć, raczej nie nastręczała większych trudności. Natomiast nie wiem nic o rodzinie ojca mojego ojca, o dziadku Antku. Dziecko nieślubne, akt urodzenia wystawiony miał w Warszawie, oddany był potem na wychowanie do ludzi mieszkających w tej samej wsi, w której urodziła się i wychowała się moja babcia Janka. Tyle. I bardzo jest prawdopodobne, że niczego więcej nie uda mi się ustalić…

Rozgadałam się. O tradycjach stołu, a nawet o języku, będzie w kolejnym wpisie.