16 grudnia 2023

Miejsce na ziemi

Widok na most im. Ignacego Mościckiego (fot. własna)

Moją przygodę z genealogią uważam za jedną z fajniejszych rzeczy, jakie mnie spotkały. Bo oprócz tego, że dowiedziałam się, skąd pochodzili moi przodkowie, to jeszcze dzięki tej pracy znajduję odpowiedzi na różne, niezwiązane z genealogią pytania.

Przyznaję, że od dość dawna brakuje mi takiego osadzenia w jakimś konkretnym miejscu na ziemi. Miasto, w którym się urodziłam, nie jest typowym miastem powiatowym z ryneczkiem w centrum. Dzieli się ono na dwie części, z których jedna stanowi dawną osadę pałacową, a druga – dawną wioskę rybacką. Linia podziału biegnie wzdłuż dawnego (a jakże) traktu Lublin-Radom z przeprawą na Wiśle. Prawa miejskie uzyskało na początku XX wieku. Obecnie jakieś 80% mieszkańców to ludność napływowa, która w połowie lat 60. XX w. znalazła tu pracę przy budowie ogromnego, jak na tamte czasy, kombinatu. Wprawdzie moi dziadkowie wydzierżawili, a następnie kupili dom z parcelą na wiele lat przed tym nagłym wybuchem rozwoju miasta, więc nie za pracą się tu zjawili, ale i ja zaliczam się do potomków ludności napływowej. I może przez to, że nieliczni autochtoni rozpłynęli się w zalewie tych, którzy tu przybyli, nie odczuwa się jakiejś szczególnej więzi, która łączyłaby współmieszkańców. Ale może to tylko takie moje wrażenie.

Pałac Marynki (fot. własna)
Pamiętam, że jako mała dziewczynka zafascynowana byłam przypałacowym parkiem. Lubiłam wyobrażać sobie piękne panie w długich sukniach spacerujące pośród drzew albo panów i panie w strojach z dawnych epok jeżdżących po parkowych alejach małymi dwukołowymi powozikami z konnym zaprzęgiem. Moja fascynacja tym miejscem zaczęła się od momentu, gdy mama, która zabierała nas, mnie i mojego młodszego brata, na spacery po okolicy, wzięła nas kiedyś do parku i wtedy po raz pierwszy zwiedzaliśmy wnętrza Domu Gotyckiego i Świątyni Sybilli – jak w każdym parku, który powstał w okresie sentymentalizmu, tak i w tym takie "zabytki przeszłości" musiały się znaleźć. Te dwa są o tyle szczególne, że to od nich zaczęła się historia muzealnictwa na ziemiach polskich. Z tej wycieczki zapamiętałam szczególnie moment, gdy pani kustoszka ze Świątyni Sybilli zaproponowała nam, żebyśmy rzucili przez lewe ramię symboliczny grosik do zaimprowizowanej studni na środku
Świątynia Sybilli (fot. własna)
Świątyni: część podłogi stanowiła metalowa rozeta, przez którą widać było pomieszczenie poniżej, w którym do dziś znajduje się obelisk poświęcony Józefowi księciu Poniatowskiemu (rozetę zastąpiono później kamienną podłogą). Ów gest miał sprawić, że jeszcze tu wrócimy. I rzeczywiście – park jest jednym z moich ulubionych miejsc, czuję się tu tak, jakbym przenosiła się w czasie (chociaż z wiekiem dostrzegam coraz więcej rzeczy, które można by zmienić, by park stał się miejscem jeszcze bardziej atrakcyjnym).

Widok na drugi brzeg Wisły (fot. własna)

Drugim zapamiętanym z dzieciństwa celem naszych małych wycieczek było nabrzeże wiślane. Teraz wzdłuż rzeki ciągnie się bulwar, ale wtedy nie było tu niczego poza zjazdem wprost do wody. Zamykał je pomost, na który wchodziło się po trapie. Ten pomost stanowił dla mnie atrakcję sam w sobie: stawało się przy barierce i patrzyło w nurt rzeki, ale w taki sposób, żeby nie widzieć drugiego brzegu (Wisła ma w tym miejscu niecałe trzysta metrów szerokości) – miało się wtedy wrażenie, że wszystko płynie. Uwielbiałam tak stać i patrzeć. Z okien mojego mieszkania też widzę Wisłę. Latem nocami słychać chóry żab, którym wtóruje słowik, uczący się nowych melodii. I – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – uwielbiam zapach Wisły. Każda woda ma swój specyficzny zapach. Wisła latem pachnie mułem :)

Zachód słońca nad Wisłą (fot. własna)
Piszę to wszystko chyba dlatego, że ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że moje poczucie przynależności do tego miejsca opiera się już tylko na tych dwóch filarach. Miasto ostatnio zmienia się w taki sposób, że powoli przestaje być "moim" miastem. Od paru już lat jestem w punkcie, w którym mogłabym stąd wyjechać, bo nic mnie tutaj nie trzyma. I nie mogę powiedzieć, żeby było to uczucie przyjemne. Ale dzięki poszukiwaniom przodków już wiem, że jestem z wielu punktów Polski: częściowo i spod Bydgoszczy, i spod Włocławka, i spod Włodawy, i spod Gorzowa Wielkopolskiego, i spod Białej Rawskiej. Kujawianka, Mazurka i Poleszuczka. Katoliczka, unitka i – być może – luteranka. Świadomość tego, z jak różnych środowisk i miejsc wywodzili się moi przodkowie, sprawiła, że już nie czuję presji, by być właśnie stąd, że mogę nawet wybrać, gdzie kiedyś zamieszkam. I niesie to ze sobą spory ładunek ekscytacji :)


10 grudnia 2023

Słów kilka o poszukiwaniach genealogicznych (2)

Fragment aktu ślubu 4xpradziadka Aleksego Matuszewskiego
z 4xprababką Rozyną z Wielgosiaków (domena publiczna)

Schemat aktów urodzenia, ślubu czy zgonu zmieniał się na przestrzeni lat. Najwcześniejszym dokumentem, jakim dysponuję, jest akt urodzenia 3xpradziadka Pawła Kawczyńskiego. Spisany został po łacinie i w swej treści jest dość lakoniczny. Po 1808 roku na terenie Księstwa Warszawskiego nastąpiła dość istotna zmiana – akta metrykalne pisano już w języku polskim, a ich treść stała się bogatsza: zawierały dane stawiającego się, czyli tego, który zgłaszał daną sprawę (urodzenie dziecka, zgon jakiejś osoby), i świadków, czasem pojawiał się adres, pod którym urodziło się chrzczone dziecko czy zmarła dana osoba, w aktach ślubów był opisywany prawie cały obrzęd ([…]Strony stawające rządaią, ażebyśmy przystąpili do obchodu między niemy Małżeństwa, którego zapowiedzi wyszły przed głównemi drzwiami naszego domu Gminnego, to iest[…] – pisownia oryginalna, fragment aktu ślubu Aleksego Matuszewskiego z Rozyną Wielgosiakówną z dn. 27.02.1813 roku). W latach 30. i 40. XIX wieku w parafii w Chojnacie Księżej (dziś Chojnata), skąd pochodzi część mojej rodziny po mieczu, prowadzący księgi stanu cywilnego ksiądz Alojzy Czepkowski bardzo skrupulatnie spisywał dane dotyczące młodych wstępujących w związek małżeński. Ale już w aktach zgonów tych danych było mniej, często brakowało imion rodziców zmarłego albo nazwy jego miejsca urodzenia. Miało to pewnie związek z tym, że mieszkający w obrębie jednej parafii ludzie znali się nawzajem i każdy wiedział, kto jest czyim dzieckiem i skąd pochodzi.

Podobnie opisowe metryki sporządzano na wschodzie dawnej Rzeczpospolitej, tak w parafiach katolickich, jak i greckokatolickich. Pisano je po polsku do roku 1868, potem już były pisane po rosyjsku. W Cerkwii prawosławnej posługiwano się tabelą, podobnie jak w 2 poł. XIX wieku było to praktykowane na terenie dawnego Księstwa Poznańskiego czy Galicji, chociaż tutaj obowiązującym był język łaciński. Czasem, wyjątkowo chyba, zdarzało się, że w akcie urodzenia i chrztu wpisywano oprócz danych rodziców dziecka także dane jego dziadków – przynajmniej w parafii Staromieście pod Rzeszowem była taka praktyka. W dawnym Księstwie Poznańskim przez długi czas spisywano metryki po łacinie – najpierw były one opisowe, a potem wprowadzono tabele. W dzisiejszym województwie kujawsko-pomorskim, w jego wschodniej części, od pewnego momentu zaczął obowiązywać język niemiecki, w którym wypełniano druki odnośne do danego rodzaju dokumentu.

Ciekawą sprawą jest pozycja kobiet w aktach metrykalnych. Otóż brak ich obecności w aktach innych niż akta urodzenia. Nigdy nie stawały w roli świadków przy okazji ślubów, bardzo rzadko się zdarzało, że zgłaszały zgon rodzica. Jeśli zgłaszały urodzenie dziecka, najczęściej robiły to jako akuszerki i tylko wtedy, gdy nie było ojca dziecka. W zdecydowanej większości działo się tak, gdy dziecko było nieślubne, rzadziej ojciec był nieobecny z innych powodów (choroba, pobór do wojska). W łacińskich aktach z lat 20. XIX wieku z terenów dawnego Księstwa Poznańskiego kobieta opisywana w metryce urodzenia jako chrzestna matka określana była z imienia i statusu, np. Elisabeth uxor Martini agricola Harmaciński, czyli Elżbieta żona Marcina rolnika/gospodarza Harmacińskiego, Anna vidua (wdowa) Kujawa albo Catharina virgo (panna) Jaraczanka. Matka dziecka albo zachowywała swoje nazwisko rodowe (np. Brigida de Jaskólskich), albo zapisywana była łącznie z mężem pod jednym nazwiskiem.

Biorąc pod uwagę fakt, że coraz więcej aktów metrykalnych jest dostępnych przez Internet, drzewo genealogiczne rodziny można zrobić, nie wychodząc praktycznie z domu. Istnieje sporo stron poświęconych genealogii, np. MyHeritage, FamilySearch czy Ancestry, które oferują możliwość zbudowania swojego rodzinnego drzewa oraz zawierają bazy danych, które ułatwiają poszukiwania przodków. Istnieją też strony, np. geneteka.genealodzy.pl, dzięki którym można wyszukiwać konkretne metryki. Osobiście korzystałam i z tej wyżej wymienionej, i z regestry.lubgens.eu, na której zgromadzone dane dotyczą terenów Lubelszczyzny i jej najbliższych okolic, i z tej, na której zebrane są indeksy z Wielkopolski, i jeszcze z tej, która zawiera dane metrykalne z dzisiejszego województwa kujawsko-pomorskiego, a także ze strony, która zawiera indeksy małżeństw z terenów dawnej Wielkopolski. Niestety z czasem dochodzi się do takiego momentu w poszukiwaniach, gdy wizyta w archiwum jest niezbędna. Można próbować wtedy załatwić sprawę korespondencyjnie. Albo przez znajomych, którzy akurat do archiwum się wybierają ;)

01 grudnia 2023

Grudzień

 

Hu! Hu! Ha!
Nasza zima zła!
Szczypie w nosy, szczypie w uszy
Mroźnym śniegiem w oczy prószy (…)
Maria Konopnicka

Zimno się zrobiło, co tu dużo mówić. Ponurych dni bez słonka ostatnio jest więcej niż tych ze słonkiem. A ja źle znoszę i ten ziąb, i tę ponurość. Żeby więc nie popaść w taki totalnie kiepski nastrój, zaczęłam robić to, o czym od dawna się mówi: chodzić na głupie spacery dla głupiego zdrowia ;)

Przy okazji utrwalam na zdjęciach to, co obserwuję. Wczoraj zaskoczył mnie zimorodek. Do kompletnie łysej gałęzi przyczepiona była jakaś kulka. Zjawisko zaintrygowało mnie do tego stopnia, że cofnęłam się, żeby sprawdzić, cóż to takiego. A że wzrok mam, jaki mam, wzięłam telefon i za pomocą aparatu przybliżyłam sobie intrygujący obiekt. A obiekt nagle podniósł główkę, pokazał dziobek, po czym zerwał się do lotu, przysiadł na innej gałęzi, a wtedy charakterystyczny niebieski grzbiet też dało się zobaczyć.

Poza zimorodkiem widziałam wtedy jeszcze całe stadka kaczek i nurogęsi, przestraszyłam jedną czaplę siwą, a wokół mnie latała sroka. Dziś z kolei kos mnie obserwował swoim bursztynowym okiem.


Ale ogólnie tę porę roku udaje się lepiej przetrwać, gdy jest znaną mi z czasów dzieciństwa zimą ze śniegiem. I dlatego cieszę się, patrząc na tę biel, i mam nadzieję, że przynajmniej na Święta będzie tak, jak jest teraz.