Po wczorajszym, zupełnie niezamierzenie filozoficznym wpisie, wrócę do tego, o czym miałam zamiar napisać.
Przecież wiosna, choć teraz zimna i wietrzna, to kwiaty, maj, słowiki i księżyc jak balia. (Notabene, dzisiejszej nocy było perygeum, to znaczy Księżyc był najbliżej Ziemi od kilkunastu lat! Świecił podobno przepięknie, ale ja ostatnio śpię jak zabita i nawet On, zaglądający do mojego pokoju - zawsze tak robi - nie dał rady mnie obudzić :)) A te kwiaty, słowiki i reszta kojarzą mi się niezmiennie z "romansowymi" historiami pióra np. Heleny Mniszkówny czy Marii Rodziewiczówny.
Pierwsza zadebiutowała Trędowatą, melodramatem, którego akcja dzieje się w kręgach tzw. sfer wyższych, czyli arystokracji. Do domu, zamieszkanego przez ciotkę ordynata Michorowskiego, baronową Elzonowską i przez jego dziadka, Macieja Michorowskiego, przyjeżdża panienka z dobrej, szlacheckiej, choć niebogatej rodziny, która ma zostać guwernantką Luci, córki tejże ciotki. Panna Stefcia Rudecka ma lat dziewiętnaście i smutne doświadczenie zawodu miłosnego za sobą. Zmiana miejsca pobytu w sytuacji, gdy panna została zwiedziona przez nierzetelnego epuzera, wydaje się jej rodzinie i samej Stefci bardzo dobrym rozwiązaniem. Problem zaczyna się jednak już na miejscu, bo słowo matce Luci zostało dane, posada przyjęta, a Stefcia ma ochotę uciec - wszystko przez młodego ordynata, Waldemara...
Gdy czytałam tę książkę po raz pierwszy jako trzynastolatka, urzekła mnie ona tym jakimś czarem przedwojennego romansu, sposobem bycia ówczesnych ludzi, galanterią panów - egzotyką w stosunku do dzisiejszych standardów. Dopiero po latach, przy powtórnym czytaniu, dotarło do mnie, że to taka powiastka, którą przyjęło się określać mianem "wyciskacza łez". Co nie zmienia faktu, że swój urok, jak dla mnie, zachowała. Lubię też jej przedwojenną adaptację (1936r.) z Barszczewską i Brodniewiczem.
Wersja Hoffmana z 1976 roku zupełnie mi nie pasuje, może przez postać ordynata, do której to roli Leszek Teleszyński kompletnie się, moim zdaniem, nie nadawał.
Mniszkówna napisała jeszcze kilka powieści "romansowych", ale przyznaję, poza Trędowatą i Ordynatem Michorowskim, nie przeczytałam żadnej do końca, nużyły mnie.
Podobnie Rodziewiczówna napisała wiele powieści, chociażby Wrzos, mówiący o nieszczęśliwej miłości niejakiej Kazi, przeniesionej z dworku szlacheckiego do dusznej jak dla niej Warszawy, gdzie dziewczynę jeden malarz właśnie do wrzosu przyrównał. Ale z tej powieści tyle tylko, przyznaję, pamiętam, bo znacznie bardziej wciągnęła mnie inna - Między ustami a brzegiem pucharu.
Jest to historia bawidamka i hulaki, Wentzla hrabiego
20 marca 2011
Romantycznie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Podoba mi się dobieranie słów , elokwentnie :)
OdpowiedzUsuń