15 listopada 2023

Księga przodków

Moja przygoda z genealogią zaczęła się od zainteresowania historiami rodzinnymi. Pierwsza była ta o dziadku Antonim, ojcu mojego taty. Było to dziecko wychowywane przez obcych ludzi, którym jego matka, a moja prababka, miała za tę opiekę płacić. Pamiętam opowieść o tym, jak to co jakiś czas przyjeżdżała do tej rodziny elegancka pani bryczką z pobliskiego miasta. I strój, i sposób podróżowania wskazywać miały na wyższy stopień zamożności niż prezentowali ludzie, którym powierzyła swoje dziecko. Dziadek podobno pisać nie umiał, a czytać miał nauczyć się sam już jako dorosły człowiek, można więc przypuszczać, że do szkoły nie został wysłany. Nie dane mi było go poznać, zmarł na wiele lat przed moim urodzeniem.

Trochę historii o swojej rodzinie wyciągnęłam od babci Walerii, mojej mamy matki, która z nami mieszkała. "Wyciągnęłam", bo babcia do rozmownych nie należała. I w zasadzie to, co mi powiedziała, dotyczyło głównie jej rodzeństwa. Znacznie więcej dowiedziałam się na pogrzebie jednego ze stryjów mojej mamy, na którym to pierwszy (i chyba ostatni) raz widziałam wuja Bogdana, brata ciotecznego mamy, który sypnął sporą garścią ciekawych informacji. Było to prawie trzy dekady temu, z wujem już nie porozmawiam, ale z tego, co mi wtedy opowiedział, tylko jednej rzeczy nie udało mi się jak dotąd zweryfikować.

Kolejnym krokiem było znalezienie dróg dostępu do potrzebnych mi informacji. Z pomocą przyszła moja szwagierka, która robiła drzewo genealogiczne swojej rodziny. A skoro tylko dostałam narzędzia w ręce, sprawy ruszyły z kopyta.

Był to akurat pierwszy rok pandemii. Zaczęłam przeglądać indeksy na stronie wyszukiwarki genealogicznej, która swoim zasięgiem obejmuje południowo-wschodnią część ziem polskich. Pierwszą osobą, którą znalazłam, była Julianna z Winklerów Pilarska. Czemu wybrałam właśnie tę osobę – nie mam pojęcia. Nie wiedziałam, co to za kobieta i czy mnie z nią cokolwiek w ogóle łączy. Ale coś mi kliknęło przy tym nazwisku. Wyłowiłam je zresztą z całego dokumentu tylko dzięki temu, że było zapisane po polsku, reszta tekstu stanowiła dla mnie spore wyzwanie. Otóż na tych terenach od lat 60. XIX wieku aż do zakończenia I wojny światowej (różnie z tym bywało, w niektórych parafiach już w latach 1916/1917 zaczęły pojawiać się dokumenty pisane po polsku) językiem urzędowym był rosyjski, a ja, owszem, uczyłam się kiedyś tego języka (takie pokolenie), ale było to naprawdę dawno. Na szczęście piszący opanował kaligrafię w takim stopniu, że po jakimś czasie udało mi się odszyfrować ten tekst. Znaleziony dokument był aktem zgonu Julianny. Zgon zgłaszał między innymi syn Antoni, zmarła urodziła się w (niegdyś) Księstwie Poznańskim z rodziców Józefa i Cecylii, zostawiła po sobie owdowiałego męża Szczepana.

Kolejnym znalezionym dokumentem był akt zgonu tegoż Antoniego, który zmarł trzy lata potem w wieku 36 lat, też urodził się w dawnym Księstwie Poznańskim, był synem Szczepana i Julianny z Winklerów, zostawił po sobie owdowiałą żoną Mariannę z Czerwińskich…

Zaczęłam, prawdę mówiąc, od końca (chociaż w tym przypadku od środka raczej), zupełnie nie w takiej kolejności, w jakiej się to powinno robić. Bo wedle reguł, które poznałam nieco później, zaczynamy od siebie, potem opisujemy naszych rodziców: ich miejsca urodzenia i inne potrzebne dane, następnie szukamy informacji o rodzicach naszych rodziców itd. Julianna, jak się okazało w trakcie dalszych poszukiwań, była moją prapraprababką, zaś Antoni, jej syn – dziadkiem mojego dziadka. Ale fakt, że to istotnie moi przodkowie, to absolutny fart, bo mogło się i tak zdarzyć, że zajęłabym się szukaniem danych osób noszących nazwisko mojej rodziny, a dalsze ustalenia pokazałyby, że to jednak obcy ludzie. Dlatego, jeśli już się brać za takie poszukiwania, warto rozejrzeć się w Internecie za jakimś samouczkiem. Albo skorzystać z pomocy kogoś, kto zawodowo robi te rzeczy. Mnie akurat takie grzebanie w danych bardzo jarało, zresztą daje mi frajdę i teraz – to taka trochę robota detektywistyczna ;) I dzięki tej robocie, osoba po osobie, drzewo genealogiczne mojej rodziny zaczęło się rozrastać. Przy czym udało mi się ustalić, że legendy, które streścił mi wuj Bogdan, miały swój początek w rzeczywistości.

Otóż Julianna i jej mąż Szczepan pochodzili z zaboru pruskiego, konkretnie z okolic Bydgoszczy (o czym mi wuj Bogdan opowiadał). Oboje przyszli na świat w 1837 roku, ona na początku marca, a on w Boże Narodzenie. Niestety nadal nie mam aktu ich ślubu i chyba czeka mnie wizyta w Archiwum Państwowym w Gnieźnie, o ile nie znajdę sposobu, żeby – jak dotychczas – wykorzystać zasoby internetowe. Jeszcze tam, pod Bydgoszczą, urodził się wspomniany Antoni, potem Stanisław i najprawdopodobniej Franciszka – najprawdopodobniej, bo o istnieniu Franciszki powiedziała mi odnaleziona dzięki poszukiwaniom genealogicznym kuzynka (! – ale o tym innym razem), potomkini, a konkretnie praprawnuczka tejże Frani. Na wschodnie tereny dawnej Rzeczpospolitej przenieśli się – i znowu – najprawdopodobniej (bo mogę to oszacować jedynie na podstawie aktów urodzenia/ślubów/zgonów dzieci Julianny i Szczepana) na początku lat 70. XIX w. Tutaj przyszły na świat kolejne dzieci. Wraz z córką i zięciem przyjechał na te ziemie Julianny ojciec, który zmarł kilka lat po jej śmierci i został tu pochowany, a także jej starsza siostra, Antonina, która nigdy nie wyszła za mąż, zmarła w 1915 roku jako żebraczka… Nie znalazłam jak dotąd aktu zgonu Szczepana, chociaż ramy czasowe mam i teoretycznie wiem, do którego momentu szukać. Cóż, tak też bywa. Na tym terenie dużo miejscowości czy samych tylko obiektów sakralnych spalono i zniszczono, a razem z nimi zniszczeniu uległa duża część dokumentów. Poza tym, szukanie korzeni w przypadku, gdy ma się pochodzenie chłopskie, jest mocno utrudnione.

Ale to może niech będzie temat na kolejny wpis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz