20 listopada 2023

List od wielkiej ciotki (cd.)

 

Ciocia Janka z mężem Konstantym,
zdjęcie zrobione koło domu moich
dziadków w Gliniku (archiwum prywatne).
Janina Romanowska, najmłodsza siostra mojej babci Walerii, zwana przez wszystkich ciocią Janką, urodziła się w Holi na Polesiu w marcu 1929 roku. Ze swoją matką, Katarzyną z Hładkiewiczów Matusiakową, mieszkała aż do jej śmierci, która nastąpiła we wrześniu 1962 roku. Janka miała wtedy 33 lata, była niezamężna i bez jakichkolwiek zobowiązań, wyprowadziła się więc do siostry Walerii i szwagra Bronisława na Ziemie Odzyskane, gdzie ci podówczas mieszkali. Tam poznała swojego przyszłego męża, wdowca z piątką dzieci. Pobrali się na początku 1968 roku. Najmłodszy z jej pasierbów miał jakiś problem zdrowotny: wieść rodzinna głosi, że duży stopień niedosłuchu. W chwili, gdy jego ojciec powtórnie się żenił, miał około pięciu lat i przywiązał się do macochy jak do matki. Janka swoich dzieci nie urodziła.

W tym liście, który dostałam od niej jakoś na dwa lata przed jej odejściem, spisała historie, które niewątpliwie usłyszała od matki. Opisała w nim wspomnianą przeze mnie w poprzednim wpisie ucieczkę Adama i Bronisławy (Febroni) z Holi na Lubelszczyźnie do wsi Kozy w ówczesnej Galicji, ale też dzięki kilku jej uwagom zaczęłam szukać informacji o tym, co właściwie zmusiło moich prapradziadków do ucieczki. Otóż w latach 70. XIX w. carat ostatecznie zlikwidował Cerkiew unicką, która swoim zasięgiem obejmowała wschodnie tereny dawnej Rzeczpospolitej. Grekokatolicy byli zmuszani do wstępowania do Cerkwi prawosławnej, co Polakom kojarzyło się z rusyfikacją. Konflikt narastał, o czym można przeczytać tutaj. Najstarsza siostra Katarzyny, o czym ciocia Janka nie wspomina (może nie wiedziała), ślub brała w styczniu 1889 roku w parafii rzymskokatolickiej w Rozwadowie (dziś część Stalowej Woli), czyli w dawnym Królestwie Kongresowym. Pisze ciocia natomiast o tym, że owej Marii dzieci "wszystkie [były] niechrzczone". Jak było w tym przypadku, nie wiem, ale znalazłam informacje (jak chociażby w podlinkowanym artykule), że ludzie potajemnie chrzcili dzieci w obrządku greckokatolickim, wiele przy tym ryzykując, bo władze carskie bardzo brutalnie walczyły z Cerkwią unicką. Dopiero w kwietniu 1905 roku nastąpiło coś w rodzaju odwilży: uprawomocnił się ukaz carski, wedle którego wierni zlikwidowanej Cerkwi unickiej mogli wstępować do takiego kościoła, jaki sami wybrali. Toteż dnia 23 sierpnia 1905 roku Artem Danilczuk, szwagier Katarzyny, wraz z żoną Marią z Gładkiewiczów zapisał w parafii rzymskokatolickiej w Sosnowicy całą szóstkę swoich dzieci, z których najstarsza Paulina miała w owym czasie 13 lat, a najmłodsza Kasia – rok.

Maria bywała w kościele na różańcu, jak pisze ciocia Janka, i spotykała tam Julię, drugą babcię Janki. Owa Julia to właściwie Julianna z Mańkowskich Matusiakowa, w tamtym czasie już wdowa po zmarłym jeszcze w kwietniu 1879 roku mężu Stanisławie. Oboje pochodzili spod Włocławka, gdzie urodziło się im pięcioro dzieci. W pierwszej połowie lat 70. XIX wieku przenieśli się na Polesie, gdzie niedługo potem najstarsza córka Marianna zmarła na gruźlicę. Tu urodziło się jeszcze dwoje dzieci, między innymi mój pradziadek Andrzej. Długo ten Jędruś pozostawał w kawalerskim stanie (gdy się żenił, miał 33 lata), aż któregoś razu, właśnie po różańcu, gdy jego matka spotkała Marię Danilczukową, a ta nie omieszkała się pochwalić sąsiadce zdjęciem swojej młodszej siostry Kasi (swoją drogą, nie mam pojęcia, czy u kogokolwiek z rodziny w ogóle są jakieś stare zdjęcia prababki…), Julia zaczęła namawiać syna, żeby po nią pojechał – bo "ta Kasia taka ładna dziewucha", jak to zapisała w liście ciocia Janka. Katarzyna pracowała wtedy w fabryce włókienniczej w Bielsku-Białej. Gdy jej szwagier Artem dowiedział się o tym, posprzeczał się z Andrzejem "pod kościołem", bo chodziło o majątek, na co Jędruś miał powiedzieć "i tak pojadę po nią" – i pojechał. Z łatwością przekroczył ówczesną granicę rosyjsko-austriacką, zabrał Kasię i przywiózł do Marianki. Ich ślub odbył się 26 sierpnia 1908 roku w kościele parafialnym w Sosnowicy.

Pradziadkowie Matusiakowie
(archiwum prywatne)
Andrzej był młynarzem i, jak to ujęła ciocia Janka – "pracował u ludzi na wiatrakach i zarabiał pieniądze". Gdy się ożenił, zamieszkali z Kasią u jego siostry w Mariance i tam postawił wiatrak, zaś po czterech latach, gdy siostra Kasi z rodziną się wyprowadziła, zamieszkali na gospodarstwie w Holi. W 1909 roku urodziła się ich najstarsza córka, Aleksandra, zwana Olesią, potem moja babcia Waleria (1911 r.) i kolejne dzieci. W 1914 roku wybuchła wojna. Ciocia pisze, że jak Niemcy weszli, zabrali Andrzejowi konia i nową uprząż, został tylko roczny źrebak i ślepa krowa. Gdy z kolei front przemieszczał się w drugą stronę, Andrzej zabrał dzieci i mieli wyjechać do lasu. Spotkał ich rosyjski oficer, zrobił rewizję, znalazł 30 rubli w złocie i je zabrał, a Andrzejowi dał papierowe, które po wojnie były nic nie warte.
Ciocia Janka
(archiwum prywatne)

Po wojnie szalał tyfus. Ciocia pisze, że wtedy zmarła między innymi jej babka Julia, ale akt zgonu Julianny znalazłam z datą 19 listopada 1919 roku (ona sama zmarła dwa dni wcześniej, przyczyny zgonu niestety nie podano). Dodaje też, że "była bardzo wielka bieda, ludzie głodowali, bo nie było czym obrobić ziemi".

Swój list ciocia zamyka zdaniem, że na tym skończy swą opowieść, bo drugą wojnę to już dobrze pamięta. A ja nie zapytałam jej o to, co pamięta – i już nie zapytam…

PS. W poprzednim wpisie pomyliłam się co do wieku cioci. Janina z Matusiaków Romanowska zmarła, mając 85 lat, zatem gdy pisała swój list do mnie, miała nieco ponad osiemdziesiąt lat. Jest pochowana na Cmentarzu Komunalnym w Gorzowie Wielkopolskim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz